Kwestia aborcji jest jednym z najbardziej gorących, drażliwych i konfliktogennych tematów. Jednak mimo to, mimo niemożliwej do pogodzenia różnicy zdań, obie strony konfliktu łączyło przynajmniej jedno przekonanie: że powinniśmy dążyć do tego, by było ich jak najmniej. Wypływa to z przekonania - oczywistego nawet dla zwolenników prawa do aborcji - że jest to zło, tyle że zło czasem konieczne, a każda decyzja to pewien dramat. Feministki nie są "za aborcją", są tylko za "prawem wyboru" - tak to szło. I tak się przynajmniej wydawało.
Oto jednak bohaterką feministek w Stanach Zjednoczonych, "odważną kobietą" i "pionierką" staje się Emily Letts - kobieta, która sfilmowała, jak z uśmiechem na twarzy poddaje się aborcji.
25-letnia Letts, która - jak na ironię - pracuje w klinice aborcyjnej edukując kobiety w zakresie "bezpiecznego seksu", zaszła w niechcianą ciążę, bo nie używała antykoncepcji. Nie miała żadnych wątpliwości.
Od razu wiedziałam, że będę miała aborcję. (...) Zadzwoniłam do mojego szefa i powiedziałam: "Przepraszam, chciałabym zapisać się na aborcję".
A ponieważ nie mogła znaleźć w internecie filmu, który pokazywałby "zabieg" z perspektywy kobiety, sama postanowiła to zrobić, by pokazać, że "nie ma się czego bać" i przedstawić "pierwszą pozytywną opowieść o aborcji" (to dokładny cytat!).