Rz: Większość znawców sztuki kulinarnej je tylko po to, żeby jeść, tymczasem pan potraktował kulinaria jako pretekst do gawędy o kulturze i historii. Skąd taki pomysł?
Kiedy spaceruję czasami po polskich miasteczkach, ze zgrozą się dowiaduję, że ludzie uważają mnie za kucharza. Dlatego na początku chciałem z całą mocą podkreślić, że kucharzem nie jestem, zarówno jeśli chodzi o uprawiany zawód, jak i wykształcenie. Chciałem iść na dziennikarstwo i pisać o poboczach kuchni i kultury. Ale zdałem maturę w niefajnym roku 1982 i dziennikarstwo na początku stanu wojennego nie wydawało mi się dobrym pomysłem na życie. Wybrałem historię, ale wytrwałem w przekonaniu, że kuchnia jest jednym z najbardziej uniwersalnych kluczy do świata kultury – bez niej nie da się zrozumieć miejsca, w którym przebywamy. I odwrotnie – sztuki kulinarnej nie da się zrozumieć, jeśli odrze się ją z kulturowego kontekstu. Dopiero połączenie tych dwóch perspektyw tworzy spójną całość. W 1992 r., kiedy zacząłem pracować jako dziennikarz, zająłem się właśnie kuchnią i jej otoczką. Pisałem o tym, o czym sam chciałbym przeczytać. Moją pierwszą książką, jak na Krakauera przystało, była „C. K. kuchnia” opisująca życie kulinarne w przestrzeni imperium habsburskiego w środkowej Europie – z uwzględnieniem jego bogactwa obyczajowego i kulturowego. Kiedy dostałem propozycję, żeby przygotować program telewizyjny, zgodziłem się, pod warunkiem że będzie on wyglądał tak jak Keitha Floyda w BBC. Teraz wszyscy zachwycają się Nigellą i Jamie Olivierem, a on był wcześniej. Rozstawiał kuchenkę a to na placu św. Marka w Wenecji, a to na jakiejś plaży australijskiej – i gotował.
Pamięta pan swoją pierwszą ulubioną potrawę?
Wie pan, że nie. Na pewno nie było jednej. Teraz są ich setki i wybór zależy od dnia, nastroju, pory roku albo położenia geograficznego, w jakim się znajduję. Sama świadomość, że miałbym do końca swoich dni w piątek jeść na przykład wyłącznie pomidorową, a w niedzielę rosół, byłaby dla mnie zabójcza. Choć wiadomo, że wraca się do pewnych potraw i są to zazwyczaj smaki naszego dzieciństwa. Dlatego częściej robię knedle, gulasz, zupę kminkową czy strudel niż tajską zupę tom yam kung. Co prawda moje dzieciństwo nie upływało w specjalnie sybaryckich czasach, bo przypadło na okres PRL, ale w domu gotowały babcia, mama i niania, a babcia i niania były jeszcze osobami przedwojennymi wychowanymi w tradycji środkowoeuropejskiej, w której mieszały się wpływy wiedeńsko-węgiersko-czesko-morawsko-polskie. Z dziecięcych czasów zapamiętałem również smak wina. Zawsze na nie czekałem, ponieważ na Wigilię wszyscy, również dzieci, dostawali po kieliszku rieslinga. Ten smak mam do dzisiaj w ustach. I teraz wino nigdy nie smakuje mi tak, jak właśnie w Wigilię. Wino, a mówię oczywiście o reńskim rieslingu, nie zaś włoskim, jako jedno z niewielu białych win potrafi sobie poradzić z tłustością smażonej ryby, w dodatku panierowanej.
Czy ma pan już przygotowane menu na Wigilię?