Komorowski powiedział, że minister obrony narodowej wie o sytuacji w wojsku tylko tyle, „ile mu powie struktura dowódcza”. „Cywilny minister nie dysponuje wystarczającą możliwością krytycznej oceny tego, co dzieje się w strukturach dowódczych, bo w Polsce obowiązuje zasada, że ci sami dowodzą i te same struktury planują i te same kontrolują” – oświadczył Bronisław Komorowski.
Prezydent RP przyznał więc, że cywilna kontrola nad armia jest fikcją. „Nikt siebie dokładnie nie skontroluje, dlatego sugerowałbym panie ministrze bardzo wnikliwą ocenę tego, czy to nie jest ostatni moment, najwyższy czas na podjęcie trudu reformy polskiego systemu dowodzenia” - mówił prezydent, zwracając się do Tomasza Siemoniaka.
To bardzo słowa prezydenta oświadczenie. Ale dlaczego dopiero teraz mówi o tym?
Mamy problem jeszcze większy niż myśleliśmy. Bronisław Komorowski postawił wszystkim dotychczasowym ministrom bardzo poważny zarzut, że nie doprowadzili do realnej politycznej kontroli nad armią. Co więcej – ten zarzut postawił samemu sobie. Bo skoro ma taką świadomość, dlaczego nic z tym nie zrobił? Dlaczego nigdy publicznie nie mówił, ze minister obrony wie tylko tyle, „ile powie mu struktura dowódcza”? Prezydent powinien na to pytanie odpowiedzieć, podobnie jak do tego stwierdzenia powinni się odnieść wszyscy inni byli ministrowie.
A to, co podczas tej samej uroczystości powiedział premier Tusk, nie jest już dramatem, ale – trzymając się konwencji teatralnej – groteską. Otóż o zdymisjonowanym ministrze Klichu, za którego rządów którego dochodziło do skandalicznych praktyk w 36. pułku, które doprowadziły do katastrofy TU 154 – powiedział, że: „wyznaczył bardzo wysoki standard działania”.
Standard na miarę tej ekipy.