Protest lekarzy-rezydentów, który ma szansę stać się protestem całej służby zdrowia, to niespodziewana konsekwencja sukcesów osiąganych przez PiS. Program 500plus, wbrew obawom ekonomistów i opozycji, nie wysadził w powietrze finansów państwa. Mało tego, jest bardzo prawdopodobne, że w jakimś stopniu zawdzięczamy mu większy od zakładanego wzrost gospodarczy, u podstaw którego leży rosnąca konsumpcja. Nikt nie odkrył tu Ameryki – już przed II wojną John Maynard Keynes dowiódł, że dostarczając rynkowi kroplówkę z pieniędzmi można doprowadzić do ożywienia gospodarczego. Zasługą PiS-u jest to, że odważył się, wbrew większości ekspertów, na wcielenie w życie kosztownego programu, dobrze odczytując potrzeby społeczne i dostrzegając miliony tych, którzy – z racji pustek w portfelu – mają jakby nieco mniej wolności niż ich bardziej zamożni rodacy. Przez lata o politykach w Polsce mówiło się, że nikt nie da tyle, ile polityk obieca. PiS obiecał – i dał.
Partia rządząca na 500plus nie zamierzała jednak poprzestać. W życie zaczęto wcielać kolejne obietnice. Program Mieszkanie plus. Niższy wiek emerytalny. Znaczący wzrost płacy minimalnej. Podwyżki dla służb mundurowych. Pojawiły się też kolejne obietnice takie jak wolne niedziele dla pracowników handlu, czy łagodzący skutki reformy emerytalnej i atrakcyjnie brzmiący program 500plus dla nauczycieli. Rząd postanowił działać zgodnie z zasadą sky is the limit.
Temu wszystkiemu towarzyszyło wrażenie, że źródła wpływów po stronie „ma” w budżecie są nieomal nieograniczone i tylko zła wola oraz nieudolność poprzedników sprawiły, że dotychczas nikt z nich nie korzystał. Uszczelnienie podatku VAT czy wprowadzenie podatku bankowego były dowodem na to, że rząd zna się nie tylko na wydawaniu pieniędzy, ale także na ich zdobywaniu. Kiedy więc wicepremier Morawiecki ogłosił, że budżet ma się świetnie do tego stopnia, iż możemy wręcz chwalić się nadwyżką – Rzeczypospolita zaczęła jawić się jako kraina mlekiem, miodem i złotówkami z budżetu płynąca.
Paradoksalnie jednak taka sytuacja może oznaczać poważne kłopoty dla rządu, których zapowiedzią była frustracja frankowiczów, a pierwszym symptomem jest protest lekarzy-rezydentów. Oto bowiem o swój udział w podziale budżetowego szczęścia zaczyna upominać się polska klasa średnia. Skoro skończyliśmy z budżetowym imposybilizmem – na co wskazywały wcześniejsze posunięcia rządu – to dlaczego krąg beneficjentów tej sytuacji ma arbitralnie wyznaczać władza? Lekarz-rezydent, jeśli chodzi o kwestie finansowe, nie jest w dużo lepszej sytuacji niż kasjerka w supermarkecie. A skoro nie może liczyć na wolne niedziele obiecane tej pierwszej, to domaga się rekompensaty. Bo przecież rząd-Robin Hood pomaga biednym. A lekarz-rezydent nie jest bogaty.
Protest lekarzy-rezydentów raczej nie skruszy fundamentów poparcia ekipy Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło. Nie tylko dlatego, że rotacyjna głodówka z każdym dniem jest coraz mniej dramatem, a coraz bardziej telewizyjną opera mydlaną i niekończącym się ciągiem konferencji prasowych to jednych, to drugich, przy niejednoznacznym przekazie o co tak naprawdę chodzi (rezydenci mówią, że walczą o większe nakłady na całą służbę zdrowia – a jednocześnie opowiadają jak ciężko im wyżyć za rezydenckie wynagrodzenie co sugeruje, że bitwa toczy się o kwoty wpływające na ich konta). Istotniejsze wydaje się to, że lekarze nie wzbudzają raczej sympatii w elektoracie PiS-u nieufnie przyjmującym żale studentów medycyny, postrzeganych mimo wszystko jako przedstawicieli klasy uprzywilejowanej, która – wprawdzie na kilku etatach – ale jednak osiągnie koniec końców dochody na jakie przeciętny zjadacz chleba liczyć nie może.