Walka między katalońskimi nacjonalistami a służbami porządkowymi o to, czy uznane za nielegalne przez hiszpański Trybunał Konstytucyjny głosowanie jednak się odbędzie, zaczęła się w niedzielę jeszcze przed świtem. Pod osłoną nocy, prywatnymi samochodami aktywiści zaczęli przywozić plastikowe urny, które wcześniej regionalny rząd (Generalitat) kupił od chińskich dostawców (5 euro za sztukę) i ukrył w nieznanym miejscu. Pozorując zajęcia pozalekcyjne, secesjoniści zdołali także zająć kilkadziesiąt szkół, gdzie miały zostać zorganizowane punkty do głosowania.
Tuż po ósmej rano, na kilkadziesiąt minut przed otwarciem lokali wyborczych, jeden z przywódców katalońskiego rządu Raul Romeva niespodziewanie ogłosił zmianę zasad referendum. Oto każdy uprawniony będzie mógł wydrukować w domu i przynieść ze sobą kartę do głosowania, a także wrzucić ją do urny w dowolnym punkcie. Nie będzie też konieczna koperta: wystarczy złożyć kartę na pół, aby zapewnić anonimowość głosowania.
– To już ostatecznie podważa legitymizację tego głosowania – zareagowały na to źródła rządowe w Madrycie cytowane przez dziennik „La Vanguardia".
Zdrada Mossos d'Esquadra
Dostępu do punktów wyborczych, do urn, miała zapewnić lokalna katalońska policja, Mossos d'Esquadra. Ale wobec rządu centralnego okazała się nielojalna.
– Od rana ustawiła się kolejka do urn, było bardzo dużo ludzi, także tych, którzy chcieli głosować na „nie". Przyjechało dwóch mossos, spisali raport i odjechali. Teraz chronimy lokal wyborczy, bo spodziewamy się, że przyjedzie Guardia Civil i Policia Nacional. Nie zostawiajcie nas, my chcemy tylko bronić demokracji! Niech Europa wreszcie zareaguje – mówi „Rz" Dewi Castel Hughes, nauczyciel angielskiego z Llinars de Valles, miasteczka położonego 40 kilometrów na północny wschód od Barcelony. Jego żona Noemi Ginesta nie poszła jednak głosować. Nie tylko jest przeciwna secesji, ale także obawia się utraty etatu w szkole.