Teraz, choć co do wyroku mam poważne wątpliwości, moja chęć walki zdecydowanie osłabła. Zbyt często okazywało się bowiem w ostatnich latach, że ci, których bronili katolicy, w imię właśnie walki o ich dobre imię czy wiary w ich prawość, okazywali się w istocie niewarci obrony.
Kilka miesięcy temu, gdy wybuchł ponowny skandal w Kościele amerykańskim, na łamach „America Conservative" pisał o podobnych odczuciach Rod Dreher, kiedyś katolik, obecnie prawosławny. On także wskazywał, że jeszcze kilkanaście lat wcześniej argumentem za obroną oskarżonego przez media hierarchy katolickiego był dla niego sam fakt, że biskupowi trzeba wierzyć. Teraz tak już nie jest, a nawet mocniej, po tylu świadectwach korupcji duchowej i moralnej katolickich kardynałów, arcybiskupów i biskupów nie ma on już w sobie ani wiary, ani ochoty, by ich bronić. I jeśli nawet ktoś jest niewinnie skazany czy oskarżony (a trzeba pamiętać, że takich osób też nie brakuje), to właśnie z powodu win innych niewielu jest chętnych, by stawać w ich obronie. A odpowiedzialność za to ponoszą zarówno ci, którzy popełniali gigantyczne przestępstwa, jak i ci, którzy ich – w imię dobra Kościoła – bronili.