Kobiet nie tylko z piosenek, ale też z ciała i krwi, o czym opowiada wciąż jeszcze grany w kinach film „Marianne i Leonard: Słowa miłości". Dokumentu ni to o najdłużej trwającym z romansów Cohena, ni o jego karierze. Najbardziej już chyba o łączącej w sobie oba te wątki transakcji, jaką w milczący sposób zawarł z płcią przeciwną: wy dajecie mi swoje ciała, ja wam – piosenki. Będę w nich za wami tęsknił, przysięgał wierność albo robił wyrzuty, że pożegnałyście się w sposób, w jaki nie wolno tego robić. I wszystko to naprawdę szczerze, zresztą przekonacie się same, nie będzie tam ani jednej fałszywej nuty.
Kiedy w ostatniej strofie „Słynnego niebieskiego prochowca" śpiewał „Podpisano: Leonard Cohen", to było przecież jak potwierdzenie wszystkich innych – zapisanych sympatycznym atramentem aluzji i autobiograficznych wątków – podpisów porozsiewanych po jego piosenkach. I przecież na tym właśnie polegał geniusz ostatniego romantyka. Po nim nie było już nikogo, komu byśmy tak uwierzyli, kto roztaczałby wokół swojego śpiewania porównywalną intymność. Więc kiedy Cohen obiecuje swoim kobietom, że nigdy ich nie zdradzi, prosi, żeby odprowadziły go do rogu i zapewnia, że od dzisiaj ich kroki rymują się ze sobą, to akurat w tym wypadku trudno uznać za pozbawiony znaczenia fakt, że może i się rymowały, ale co najwyżej do kolejnego najbliższego rogu. Bardów się nie sądzi, ale można przestać im ufać.
„Marianne i Leonard" to bowiem również opowieść o rabunkowej gospodarce doznań i wyznań lat 60. i 70., której wpływ na emocjonalny ekosystem jest odczuwalny do dzisiaj. Okresie wielkiego skrócenia dystansu dzielącego fascynację i spełnienie, pomysł i realizację. Historia opowiadana w filmie rozpoczyna się w momencie pisania przez Cohena swojej debiutanckiej powieści, dość zgodnie uznanej przez ówczesną krytykę za kompletną porażkę. To wtedy Cohen postanowił skupić się raczej na piosenkach niż na literaturze. Formach, które można było zrealizować pod wpływem impulsu, w jeden wieczór, wiążących się z dużo mniejszym wysiłkiem i ryzykiem.
Nie ma żadnego przypadku w tym, że w tym samym czasie, kiedy odbywała się rewolucja seksualna, piosenki detronizowały powieści z roli podstawowego tekstu kultury. Wolna miłość i krótka forma, kult uczuć i kreatywności (pomysłów liczących się samych z siebie, bez potrzeby ich realizowania) rymują się ze sobą dużo ściślej niż kroki Cohena i kolejnych jego kobiet. Ale on stał jedną nogą w tym, a drugą w jeszcze starym świecie. Pamiętał, że tylko miłość do jednej kobiety może być romansem, setki związków to już wyłącznie statystyka; jako pisarz wiedział, że realizacja, rozwinięcie pierwotnego impulsu, jest zawsze ciekawsza od pomysłu. Dlatego był ostatnim z wielkich – kochankiem całego świata.