To był wstęp, teraz uwaga: nie wypowiadam się co do sensowności majowych wyborów, nie wiem, czy da się je przeprowadzić, czy to rozsądne i wreszcie czy legalne. Ale ze wszystkich argumentów przeciwko wyborom jeden uznaję za wyjątkowo absurdalny – otóż wyborów nie może być, bo nie było kampanii.
Tak, w normalnych czasach czekamy na kampanię wyborczą i obserwujemy ją z zapartym tchem jak wielkie targowisko próżności, może trochę z niedowierzaniem, jak wtedy, gdy dowiadujemy się, że za T-shirt trzeba zapłacić kilka tysięcy złotych, bo to taka marka. Przyglądamy się tej kampanii, wysłuchujemy obietnic, nie pytając nawet, jak kandydat – zwłaszcza kandydat na polskiego prezydenta, który ma naprawdę skąpe uprawnienia – ma zamiar je spełnić. Bo to jak randka umiarkowanie urodziwej panny z absztyfikantem. Przecież ona też ma w domu lustro, ale posłuchać, że najpiękniejsza, że on jej gwiazdkę z nieba, i tak chce. W normalnych czasach tak to wygląda.
Ale czas jest dalece nienormalny i jakkolwiek nie wierzę, że epidemia zmieni nas trwale, to na moment, na tę jedną chwilę jakoś nas odmieniła. To nawet zrozumiałe psychologicznie – w czasach zagrożenia skupiamy się na tym, co naprawdę ważne. Każdy z płonącego domu, proszę wybaczyć drastyczne porównanie, najpierw wynosi śpiące dziecko, dopiero potem poroże jelenia, co to je zeszłej zimy w lesie znaleźliśmy. Instynktownie każdy z nas wie, co dla niego jest ważne. Wie to każdy z osobna i wiemy my, jako społeczność.
Pisałem już w tym miejscu, że na epidemii najbardziej zyskują Kosiniak i Netflix. Dlaczego? Bo najlepiej odpowiadają na potrzeby ludzi, a zupełnie niespodziewanie okazało się, że w roli prezydenta chcielibyśmy widzieć przywódcę. Bo tak, w gruncie rzeczy do tego sprowadza się posada głowy państwa. Na co dzień jest on nam, co tu kryć, niepotrzebny. Może sobie siedzieć na Helu lub w Wiśle, na narciarskim stoku lub przed telewizorem z kanałem sportowym, z drinkiem z palemką lub różańcem w dłoni. Potrzebujemy go dopiero, jak się coś zawali.