Klasyczna filozofia konserwatywna, szczególnie od czasów Edmunda Burke'a, właśnie do tego czegoś się odwoływała. Mówiła o tym, że legitymizacją polityki jest przeszłość, wspólna tradycja. Problem w tym, że w Polsce przeszłość jest tym, co bardzo mocno dzieli. Istnieje jakaś niezwykła łączność pomiędzy historią a polityką. Wciąż dzieli nas stosunek do powstań, do zamachu majowego (szczególnie ten spór stał się ostatnio niezwykle aktualny), a im bliżej na osi czasu, tym goręcej. Stan wojenny, demontaż komunistycznego układu władzy, Okrągły Stół, wybory czerwcowe, rząd Mazowieckiego, plan Balcerowicza, czerwcowa noc w 1992 r., Smoleńsk, ocena transformacji – spierać się potrafimy o wszystko. Co sprawia, że coś nas jeszcze łączy? Wzruszenie na widok łopocącej biało-czerwonej flagi? Ukłucie w sercu podczas słuchania hymnu? Ekscytacja sukcesami sportowców? Wspólny język? Lista lektur, których nowe pokolenia już nie czytały, bo znają je tylko z opracowań?