Niemal spadłem z krzesła na takie dictum. Poraził mnie zwłaszcza obraz Rosji w głowie tej pani, choć szybko się okazało, że przyszła na spotkanie po lekturze Hugo-Badera. Natomiast co do kotwicy, spróbowałem wyjaśnić, że na odwrót, dopiero teraz zaczyna się w moim życiu wielka jazda! Po pierwsze, to powrót do korzeni, do początków języka i kształtowania się uma, gdyż obcując z Martuszą, baczę na to, czego nie mogłem obserwować u siebie. Po wtóre, to cudowna podróż do własnego dzieciństwa, do krainy czarów i baśni Andersena oraz braci Grimm, które mi babcia czytywała wieczorami do snu, do dawno zarzuconych zabaw, gdy huśtawka kręci w głowie bez grama alkoholu, gra w chowanego w kącie za pieczką podnosi poziom adrenaliny we krwi, kuglowanie i miny za stołem, zwłaszcza podczas jedzenia, zastępują teatr, a wyjmowanie książek z półki i układanie z nich stosu jest zdecydowanie bardziej podniecające niźli ich czytanie. Po trzecie wreszcie, to nowe odkrywanie (w pełnym tego słowa znaczeniu) w s z e c h ś w i a t a – począwszy od własnego ciała, które różne psikusy płata, przez zakamarki izby na parterze, tu i krosna, na które można się gramolić jak na Czomolungmę, i długi stół, pod którym czasem można znaleźć smakowity kąsek, a za zawsze zamkniętymi drzwiami intryguje pracownia, ciężko się do niej wedrzeć, ale warto, bo tam i muzyka, i różne ciekawe rzeczy na stole (okulary i ołówki, i szumiący ekran), dalej sień z drewutnią, gdzie kocury po nocach bobrują, i schody z balasami, za które można się ucapić, wyłażąc na piętro z amfiladą komnat pełnych wszelkiego rupiecia i pustych ram (w kącie leży zmięta „Rzeczpospolita"), z boku drzwiczki do wygódki, skąd niczym z gniazda bocianiego widać wieś i drogę za wsią, wyżej schody na czerdak do przytulnej izdebki na mansardzie, z niej można by sfrunąć do ogrodu, gdyby mieć skrzydła jak kawki w gnieździe pod dachem, a że skrzydeł się nie ma, więc wyprawa do ogrodu to przygoda nie z tej ziemi, bo gąszcz podagryczników jak busz nie puszcza, w buszu żmije się wiją, koty buszują, czasem nawet spłoszony zając spod nóg skoczy, jeno słuchy mu śmigają, ale to już chyba dalej, na drodze do Wielkiej Zatoki, bo tutaj nigdy nie wiadomo, gdzie kończy się ogród, a zaczyna świat, oba jednako zarosły. Czy nie sądzi pani, zapytałem na koniec, że to wyprawa na miarę Kolumba?
19 czerwca
Ostatnie lata zaryć się w jednym miejscu...
Józef Czapski
Ostatnie lata? Co to znaczy? Od kiedy zacząć je liczyć? Od pięćdziesiątki? Od sześćdziesiątki? Czy „ostatnie lata" to osiem ostatnich lat życia czy piętnaście? A może dwadzieścia? Albo dwadzieścia sześć? Czapski pisał to w 1950 roku. Miał wtenczas pięćdziesiąt cztery lata (był dwa lata młodszy ode mnie), a do przeżycia jeszcze... czterdzieści trzy. Hm, ładne mi ostatnie lata, chciałbym bodaj połowy z nich dożyć.
Tak czy inaczej, od pewnego czasu zacząłem odliczać lata do końca. To znaczy czuję, iż z każdym rokiem ich ubywa, a nie przybywa – jak dawniej. Kiedyś każdy kolejny rok dodawałem do tych, które już przeżyłem, obecnie odejmuję przeżyty rok od tych, które jeszcze mi zostały. Myślę, że od tej zmiany sposobu rachowania zaczęły się moje „ostatnie lata". Kiedy to nastąpiło? Bo ja wiem, dwa, trzy lata temu... Na pewno przyjście Martuszy na świat było wyraźnym przełomem. Odtąd kolejna świeczka na jej urodzinowym torcie będzie jedną z onych, co jeszcze mi się ostały do zapalenia.