Dziennik Północny Mariusza Wilka

Dziennik Północny

Publikacja: 27.08.2011 01:01

Z pasa łęgów między wsią a lasem unoszą się opary w kształcie dziwożony

Z pasa łęgów między wsią a lasem unoszą się opary w kształcie dziwożony

Foto: Archiwum

Red

18 czerwca



Jeszcze o podróżowaniu. Pewna starsza pani zapytała mnie dwa lata temu po spotkaniu autorskim w Gdańsku, czy Martusza nie będzie kotwą w moim życiu. Bo jak z maleńkim dzieckiem wałęsać się po Rosji, gdzie na drogach strzelają się i prostytuują się, po jakichś zakazanych zonach i zarażonych terytoriach typu Czarnobyla, po błotach, gdzie komary i meszki żrą żywcem, i tak dalej... A jeśli nie zamierzam się włóczyć, to o czym będę pisał? Przecież tropów na jednym miejscu wydeptywać się nie da. W jednym miejscu można tylko dreptać w kółko.



Niemal spadłem z krzesła na takie dictum. Poraził mnie zwłaszcza obraz Rosji w głowie tej pani, choć szybko się okazało, że przyszła na spotkanie po lekturze Hugo-Badera. Natomiast co do kotwicy, spróbowałem wyjaśnić, że na odwrót, dopiero teraz zaczyna się w moim życiu wielka jazda! Po pierwsze, to powrót do korzeni, do początków języka i kształtowania się uma, gdyż obcując z Martuszą, baczę na to, czego nie mogłem obserwować u siebie. Po wtóre, to cudowna podróż do własnego dzieciństwa, do krainy czarów i baśni Andersena oraz braci Grimm, które mi babcia czytywała wieczorami do snu, do dawno zarzuconych zabaw, gdy huśtawka kręci w głowie bez grama alkoholu, gra w chowanego w kącie za pieczką podnosi poziom adrenaliny we krwi, kuglowanie i miny za stołem, zwłaszcza podczas jedzenia, zastępują teatr, a wyjmowanie książek z półki i układanie z nich stosu jest zdecydowanie bardziej podniecające niźli ich czytanie. Po trzecie wreszcie, to nowe odkrywanie (w pełnym tego słowa znaczeniu) w s z e c h ś w i a t a – począwszy od własnego ciała, które różne psikusy płata, przez zakamarki izby na parterze, tu i krosna, na które można się gramolić jak na Czomolungmę, i długi stół, pod którym czasem można znaleźć smakowity kąsek, a za zawsze zamkniętymi drzwiami intryguje pracownia, ciężko się do niej wedrzeć, ale warto, bo tam i muzyka, i różne ciekawe rzeczy na stole (okulary i ołówki, i szumiący ekran), dalej sień z drewutnią, gdzie kocury po nocach bobrują, i schody z balasami, za które można się ucapić, wyłażąc na piętro z amfiladą komnat pełnych wszelkiego rupiecia i pustych ram (w kącie leży zmięta „Rzeczpospolita"), z boku drzwiczki do wygódki, skąd niczym z gniazda bocianiego widać wieś i drogę za wsią, wyżej schody na czerdak do przytulnej izdebki na mansardzie, z niej można by sfrunąć do ogrodu, gdyby mieć skrzydła jak kawki w gnieździe pod dachem, a że skrzydeł się nie ma, więc wyprawa do ogrodu to przygoda nie z tej ziemi, bo gąszcz podagryczników jak busz nie puszcza, w buszu żmije się wiją, koty buszują, czasem nawet spłoszony zając spod nóg skoczy, jeno słuchy mu śmigają, ale to już chyba dalej, na drodze do Wielkiej Zatoki, bo tutaj nigdy nie wiadomo, gdzie kończy się ogród, a zaczyna świat, oba jednako zarosły. Czy nie sądzi pani, zapytałem na koniec, że to wyprawa na miarę Kolumba?

19 czerwca

Ostatnie lata zaryć się w jednym miejscu...

Józef Czapski

Ostatnie lata? Co to znaczy? Od kiedy zacząć je liczyć? Od pięćdziesiątki? Od sześćdziesiątki? Czy „ostatnie lata" to osiem ostatnich lat życia czy piętnaście? A może dwadzieścia? Albo dwadzieścia sześć? Czapski pisał to w 1950 roku. Miał wtenczas pięćdziesiąt cztery lata (był dwa lata młodszy ode mnie), a do przeżycia jeszcze... czterdzieści trzy. Hm, ładne mi ostatnie lata, chciałbym bodaj połowy z nich dożyć.

Tak czy inaczej, od pewnego czasu zacząłem odliczać lata do końca. To znaczy czuję, iż z każdym rokiem ich ubywa, a nie przybywa – jak dawniej. Kiedyś każdy kolejny rok dodawałem do tych, które już przeżyłem, obecnie odejmuję przeżyty rok od tych, które jeszcze mi zostały. Myślę, że od tej zmiany sposobu rachowania zaczęły się moje „ostatnie lata". Kiedy to nastąpiło? Bo ja wiem, dwa, trzy lata temu... Na pewno przyjście Martuszy na świat było wyraźnym przełomem. Odtąd kolejna świeczka na jej urodzinowym torcie będzie jedną z onych, co jeszcze mi się ostały do zapalenia.

Czapski w swoich ostatnich latach wielokroć utyskiwał na starość i związane z nią bolączki – problemy ze słuchem, coraz szybsze zmęczenie, zanikanie woli życia – które uniemożliwiały mu pracę pełną parą. Ale przede wszystkim sarkał na obowiązki dnia codziennego odrywające od sztalugi: spotkania, wystawy, sprawy na mieście. Żartował, że najlepiej by było, gdyby ludzie dali mu spokój, skwapliwie kupując jego obrazy, albo powtarzał za Jeanem Rostandem, że utracony przyjaciel to zysk na czasie. Dlatego właśnie chciał się zaryć w jednym miejscu, aby wejść w świat twórczy. Odkrył bowiem, że nie w ruchu, lecz na miejscu można zdobyć najwięcej.

Zgadzam się z Czapskim, że lepiej się zaryć na ostatnie lata w jakiejś pustelni (na przykład w Kondzie), bo z ludźmi tracę to, co w samotni zyskuję, jednak w odróżnieniu od autora „Patrząc" inaczej widzę – po co? Czapski rozdzielał życie na twórczość i całą resztę wedle zasady – im mniej tej reszty, tym więcej czasu na twórczość. Dla mnie zaś życie jest jednością, nie rozróżniam w nim sfery sacrum (twórczej) i profanum (cała reszta), powiem więcej, dla mnie całe życie to sacrum! Jeśli więc chcę się zaryć, to nie po to, by ograniczać życie na rzecz twórczości, ale po to, by nikt mi nie przeszkadzał żyć (i o tym pisać) wedle własnego widzimisię.

Tworzyć (pisać) życie – to cyzelować każdy jego detal, aby świecił później w pamięci mojego dziecka. Wszak dla Martuszy ten dom nad Oniego to początek jej świata. Rzeczy, które nas tu otaczają (zupa szczawiowa z drewnianej łyżki lepiej smakuje niż z metalowej, a świsty kosy milej brzmią w uszach niż wizgot elektrokosiarki), rytm dnia, widoki z okna, zapachy w sieniach, książki na półkach, rodzaj muzyki i różne tony ciszy – wszystko to nie tylko stanowi o jakości bieżącego życia, ale staje się także m e t r u m na przyszłość. Podług niego Martusza będzie mogła kiedyś budować swój świat, tak jak ja według niego stroję swoją frazę. W tym sensie piszę (tworzę) życie.

Twórcza praca, mówił Czapski, jest drogą ku czemuś, dla czego żyjemy. Dla mnie zawsze cel a droga to jedno. Nazywam to tropą. Tak i w tym wypadku.

A co do twórczości i ostatnich lat, to właśnie przeczytałem „Samuela Zborowskiego" i uważam, że stary Rymkiewicz jest jak wino, o którym z lubością pisze (á propos Kochanowskiego), bo z wiekiem coraz bardziej smakuje i zawraca w głowie. Czytając go, dosłownie się oblizywałem. Jego język i humor wisielczy w barokowym stylu księdza Baki są słodkie, a wnioski ciągnione z historii oddają goryczką. Dawno nie raczyłem się tak setnie.

Rymkiewicz i Gombrowicz, kto by pomyślał, a jednak coś ich łączy. Tym czymsiś jest polski anarchizm, umiłowanie złotej polskiej wolności. O Gombrowiczu już pisałem, Rymkiewicz to wersja krajowa naszego liberum veto, prawa do nieuznawania woli większości lub nawet ogółu. Nie chodzi o zrywanie sejmu, ani o żadne konkretne rokosze, chodzi o prawo do powiedzenia „nie" i wycofania się ze sceny... Jeden do Argentyny, a drugi do ogródka w Milanówku. Ktoś krzyknie: hola, hola, przecież pan Rymkiewicz napisał wiersz do Jarosława Kaczyńskiego, a teraz po sądach z Michnikiem się wadzą. Zgoda, ale ja mówię o wecie z krwi i kości, a nie o gestach pro forma.

Mówiąc więc o wecie z krwi i kości, mam na myśli prawo człowieka do wolności! Wolność – zdaniem Rymkiewicza – jest wartością najważniejszą, koroną istnienia, darem archaicznym, niejako wyssanym z mlekiem matki. Wszelkie istnienie, żubr i łoś, dąb i klon, są wolne w swoim „wolnym bytowaniu", dlatego człowiek ma prawo weta, jeśli mu ktoś tę wolność przydepnie. Weto z krwi i kości (czyli z samego rdzenia naszej istoty...) jest fundamentalną postawą wobec istnienia. Podkreślam – postawą, a nie gestem i miną, które prędzej czy później nas zniewalają. Dlatego nie cenię Rymkiewicza za gesty i nie wyczytuję z jego książek politycznych recept czy programów, jeno rozkoszuję się jego językiem i niezależnością uma wobec istotnych problemów człowieka, takich jak starość lub śmierć. A roztrząsanie dylemy, kto kogo ugryzł w dupę, Kaczyński polskiego żubra czy polski żubr Kaczyńskiego, pozostawiam politycznym zoologom.

Bliski jest mi Rymkiewicz (och, jak bliski!) stosunkiem do języka. Ja także zauważam upadek współczesnej polszczyzny i w tekstach staropolskich tudzież w słownikach etymologicznych szukam inspiracji i lekarstwa. Ja podobnie myślę, że cywilizacja to przede wszystkim rzecz językowa, zakorzeniona w języku, od niego się zaczyna i w nim kształtuje, i dlatego ruską cywilizację zacząłem poznawać od języka staroruskiego. Ja również szukam w języku tego, co on ukrywa w mroku, dlatego wczytuję się w Rymkiewicza, jakbym podążał znajomym tropem.

Rymkiewicz przybliżył się do śmierci jak nikt dotychczas w polskiej literaturze. Kiedy czytałem o ostatniej drodze przed śmiercią, którą autor wyobrażał sobie na własnym przykładzie, mimo woli jąłem myśleć o swoim przedśmiertnym spacerku, bo to naprawdę bardzo ważna sprawa. „Czy to będzie spacerek szpitalnym korytarzem, pomiędzy dwoma rzędami leżących na korytarzu na żelaznych noszach umarlaków lub półumarlaków; wszyscy w przybrudnych pasiastych piżamach; czy ten spacerek korytarzowy odbędę na własnych nogach, kuśtykając, czy będą mnie wieźli, a jeśli będą mnie wieźli, to czy będą mnie wieźli na krześle, w pozycji siedzącej, i wtedy będę widział przybrudzone piżamy i żelazne nosze, czy będą mnie wieźli w pozycji leżącej i wtedy będę widział tylko biały sufit i zamieszkującą go muchę, czy będzie to szpital w Wielkiej Zatoce, czy może dowiozą mnie do Miedwieżegorska, a może będzie to ostatni spacer przez mój ogród, który teraz, kiedy piszę na laptopie, mam za oknem. Ot, gdzieś po drodze powinienem był zgodnie z prawidłami pisowni zamknąć cudzysłów, ale gdzie?

W trzech ostatnich książkach Jarosław Marek Rymkiewicz kontempluje różne sposoby umierania. Robi to rubasznie, często bezceremonialnie, przy tym nie ukrywa, że sam jedną nogą stoi już nad grobem. Być może stary pisarz w ten sposób oswaja się ze śmiercią? Dawniej po to sypiało się w trumnie.

22 czerwca

Nocą niebo przegląda się w Oniego jak w lustrze. Na gładzi różu ni śladu zmarszczek, po skrajach cienie z błękitu. Dookoła cisza. Żadnego ptaka, nawet komary nie bzyczą, może śpią, jeśli komary w ogóle sypiają? To noc Iwana Kupały, zwanego także Iwaszką Wiedźminem, od „wiedzieć". Cóż, każdy by wiedział, gdyby zobaczył w tej lustrzanej gładzi swój pysk! Zwłaszcza po wypiciu naparu z tyrlicz-trawy*.

Zresztą, nie trzeba pić trawy, wystarczy wejść o północy na dzwonnicę czasowni. Z pasa łęgów między wsią a lasem unoszą się opary w kształcie dziwożony o zapachu konopi, w zaroślach przy brzegu cosi szmera i posapuje, jakby Wodianyj jakąś rusałę chędożył, ale gdy ucho ciekawie natężasz, cisza i nie wiesz, czy te posapy były naprawdę, czy tak ci sapie po głowie? Na wodzie piszesz i mgłą powlekasz, z jawą się bawisz jak kot z myszą, aż cię ta zjawa obłapie i wąsy całując obślini, i zanim się obejrzysz, owa zjawa zje cię...

Niekiedy sobie myślę, że czas najwyższy przejść na bajki, tym bardziej że teraz mam je komu opowiadać, a tutaj gdzie nie spojrzeć, z każdego kąta dziwo się wyłania. Na strychu mieszka Domowoj, dobry opiekun, ale i psuj, jeśli go czymś rozeźlić, w bani urzęduje Bannoj, ten lubi par i woń brzozowych witek, a w lesie Leszyj zabawia się plątaniem ścieżek i trzeba go szanować, aby z nich nie wyplótł wstęgi mobiusa. Zaonieże jest zaludnione wszelkiego rodzaju rusałkami, strzygami, wilkołakami i innymi stworami nie z tej ziemi. Czasem na prostej drodze leży kamień, o którym ludzka mołwa** mówi, że to wcale nie kamień, lecz ona sama (ludzka mołwa) w kamień obrócona. Innym razem idziesz lasem, mrucząc coś do siebie pod nosem, raptem się rozglądasz, a tu nie ma cię. Jeszcze kiedy indziej siadasz do stołu, aby bajać o tropie, tropa bieży, kołuje i zwodzi, a kiedy wracasz, widzisz z daleka swoje plecy zgarbione nad stołem.

Bajki, moja najdroższa, mają to do siebie, że można w niej sczeznąć bez śladu, rozpłynąwszy się ponad łęgami jako siwy opar... Bajki dają nam możliwość zajrzeć na drugą stonę lustra i opowiedzieć – jak tam jest. I tak jak żabkę można na powrót w prześliczną królewnę zmienić, tak swoje życie można niby bajkę opowiedzieć. ?

* Tyrlicz trawa – goryczka gorzkawa (Gentiana Amarella), bardzo ceniona przez zaonieżskie wiedźmy, po jej zażyciu dusza oddziela się od ciała. Pomaga w lewitacji, jeśli położyć się na łące, na której rośnie, i zasnąć. Była w powszechnym użyciu podczas sabatów w noc Kupały

** mołwa – fama, gadki

18 czerwca

Jeszcze o podróżowaniu. Pewna starsza pani zapytała mnie dwa lata temu po spotkaniu autorskim w Gdańsku, czy Martusza nie będzie kotwą w moim życiu. Bo jak z maleńkim dzieckiem wałęsać się po Rosji, gdzie na drogach strzelają się i prostytuują się, po jakichś zakazanych zonach i zarażonych terytoriach typu Czarnobyla, po błotach, gdzie komary i meszki żrą żywcem, i tak dalej... A jeśli nie zamierzam się włóczyć, to o czym będę pisał? Przecież tropów na jednym miejscu wydeptywać się nie da. W jednym miejscu można tylko dreptać w kółko.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”