Wyobrażam sobie, jak lecąc nad Pacyfikiem, wygląda przez okienko Air Force One, patrzy na błękitne wody i egzotyczne wyspy, ćwicząc promienny uśmiech. Im bliżej ma do Azji przepełnionej duchem postępu i rozwoju, tym bardziej oddala się od okupowanej Wall Street, pomruków niezadowolenia i ponurych przepowiedni, że ten czy inny republikanin wkrótce wypchnie go z fotela. Lecąc ku słonecznej wyspie Bali na spotkanie z przywódcami państw ASEAN, Barack mógł się pocieszyć, że na placu boju zostawił swą błyskotliwą i uroczą żonę. Michelle ma szansę raz jeszcze przekonać wyborców, że mężczyzna, któremu na co dzień wybacza niepościelone łóżko i nieodniesione do lodówki masło, w rzeczywistości jest supermenem, którego potrzebują. Tymczasem on szykuje się do lądowania, jeszcze raz gimnastykuje policzki i usta, po czym sprężystym krokiem schodzi na azjatycką ziemię.
Na dobry początek obwieszcza sukces. Indonezyjskie linie lotnicze Lion Air podpisały z Boeingiem umowę na zakup ponad 200 samolotów. Jeden z największych kontraktów lotniczych w dziejach „pozwoli stworzyć 100 tys. miejsc pracy dla naszych chłopców i dziewcząt" i jest „fantastycznym przykładem możliwości handlowych w Azji". Przetłumaczę: Obama desperacko szuka sposobów na zmniejszenie amerykańskiego bezrobocia i zwiększenie eksportu. Przy okazji stara się neutralizować gigantyczne wpływy Chińczyków w Azji. Przed rokiem z podobną misją odwiedził Indie i równie triumfalnie deklarował, ile posad zyskał dla swych współobywateli. Chciałabym mu pogratulować, ale bardziej zajmuje mnie los 500 milionów Hindusów wciąż żyjących w nędzy.
Teraz Obama jest gotowy wspierać demokratyczne przemiany w Birmie. W grudniu wyśle tam swoją lwicę – Hillary, by „zbadała iskierki zmian". Przetłumaczę ponownie: wieloletnia polityka sankcji ekonomicznych odbiła się Amerykanom czkawką. Podczas gdy oni w imię demokracji blokowali wszelką wymianę z Birmą, Chińczycy inwestowali tam miliardy dolarów, zabezpieczając sobie dostęp do surowców. I teraz Obama zmuszony jest tę stratę nadrabiać.
W Australii mógł poczuć się trochę swobodniej. Ogłosił, że 2,5 tysiąca amerykańskich żołnierzy wyląduje niebawem w okolicach Darwin. Opuszczą surowe skały Afganistanu i pustynne irackie bezdroża, by zakwaterować się w pobliżu Morza Południowochińskiego. Walk raczej nie będzie, chodzi o demonstrację siły. – Jesteśmy w rejonie Pacyfiku na stałe – podkreślił Obama. To znaczy, że zamierza skrzyknąć graczy z rozproszonych państewek i stworzyć zwartą drużynę, z którą mógłby grać przeciwko Chinom. Pekin rości sobie prawa do niemal całości Morza Południowochińskiego bogatego w złoża ropy i gazu, a do tego stanowiącego ruchliwą arterię handlową. Małe kraje, jak Filipiny czy Wietnam, upominają się o swoje, ale nie mają szans w dyskusjach z gigantem. Dlatego wujek Barack zaskoczył chińskiego premiera Wena Jiabao propozycją wspólnego omówienia morskiej kwestii. Poirytowany Wen odradził mu wtrącanie się w cudze sprawy.
Między starą, trącącą kolonializmem, retoryką Obamy a jego faktycznym położeniem istnieje przepaść wielka jak Pacyfik. Amerykański prezydent wiezie Azjatom demokratyczne hasła i w zamian za nie chce kupić poprawę sytuacji USA. Ma do zaoferowania jedynie symboliczną i słabnącą walutę. Przypomina biznesmena, który zgrał się na giełdzie, ale został mu jeden porządny garnitur. Zakłada go więc na bankiety, dyskutuje i uśmiecha się jak dawniej. Dobrymi manierami i ogładą maskuje, jak bardzo potrzebuje pomocy. Z tej samej techniki korzystają żebracy, których spotykam na ulicach azjatyckich miast. Kiedy wyciągają rękę, zawsze pamiętają, by się uśmiechnąć.