Ostatnio krecią robotę zrobił mi fotoreporter „Rzeczpospolitej". Umawiając się na zdjęcie do wywiadu, powiedział mojemu bohaterowi, że wolałby umówić się przed spotkaniem ze mną. „Bo potem wszyscy jego rozmówcy są strasznie spoceni i to bardzo źle wygląda" – rzucił beztrosko.
To przez takich typów, bo przecież nie przez moją wrodzoną i nadzwyczajną wprost łagodność, mam u niektórych złą opinię. A przecież na kilkaset rozmów, które przeprowadziłem, dziką awanturą zakończyło się raptem kilka. A i te zostały autoryzowane. Wiem, że autoryzacja to temat ostatnio gorący, ale porozmawiajmy spokojnie.
Co prawda zawsze powtarzam, że w „Rozmowach Mazurka" prawo prasowe nie obowiązuje, ale i tak zawsze wysyłam rozmowę do autoryzacji. Potem bywa różnie. Kilka miesięcy temu pokłóciłem się potwornie z Bartoszem Arłukowiczem. Bartek – jak nazywa go połowa ludności Polski i krajów ościennych, bo jest z nim na „ty" – nie powiedział niczego. A już na pewno niczego kontrowersyjnego, w zasadzie nie było powodu do sporu. Tyle tylko, że w Arłukowiczu, polityku, celebrycie, gitarzyście, medyku obudził się jeszcze redaktor, który dziarsko wziął się do roboty. I to był koszmar. W jakimś opętańczym widzie jął zmieniać co drugie słowo. Były to w całości zmiany typu „uważam" na „sądzę", więc zalała mnie krew i na część z nich się nie zgodziłem. Mało tego, oddałem już tekst do druku, a Arłukowicz ciągle produkował kolejne poprawki!
Ale proszę się nie obawiać, ciche dni minęły.
Z takimi jednak, co to wiedzą lepiej, jak redagować, jest najgorzej. Tu rzeczywiście bywam krnąbrny i nie pozwalam na styl urzędniczo-kancelaryjny. Na szczęście niemal zawsze się dogadujemy.
Ja, partyjny żołdak
Paradoksalnie znacznie łatwiej poszła mi autoryzacja drugiej rozmowy z Beatą Kempą – wtedy jeszcze posłanką PiS. Drugiej, bo pierwsza była bardzo miła, a rozluźniona gwiazda komisji śledczej wypadła całkiem dobrze i to wcale nie przez okno. Po raz drugi spotkaliśmy się po frondzie PJN. Pani poseł, a raczej jej osoba, bo tak się wypowiadała, nie kryła, że mnie nie cierpi szczerze: stwierdziła, że przestałem już wysługiwać się Platformie tylko po to, by przejść na pensję pjonków, a ona była wtedy kaczystką dwustuprocentową i najchętniej za zdradę ideałów zawiesiłaby samego Kaczyńskiego. Mnie oczywiście zaproponowała, i to dwukrotnie, byśmy zerwali wywiad, ale skoro już do tego nie doszło, to autoryzowała go niemal bez skreśleń, zostawiając rzecz jasna wszystkie należne mi obelgi.
Swoją drogą formuła „wywiad nieautoryzowany" byłaby czasem doskonałą wymówką dla polityków, którzy nieopatrznie coś chlapnęli i przeoczyli podczas autoryzacji, a potem rozpętali burzę. Burzę, która czasem – jak w przypadku Piotra Kownackiego, szefa kancelarii prezydenta Kaczyńskiego, który otwarcie opowiedział o panującym w otoczeniu głowy państwa chaosie i intrygach – kosztowała ich posadę.
Niestety, zarówno tamten wywiad, jak i rozmowa z Jarosławem Gowinem sprzed roku były autoryzowane. Tymczasem polityk Platformy Obywatelskiej najpierw opowiedział mi dokładnie o podziałach wewnątrz swej partii, o spółdzielni Grabarczyka i swym sojuszu ze Schetyną, potem zostawił to wszystko w autoryzacji, a później był sobotni ranek...
Wściekły Grzegorz Schetyna uznał, że to niedźwiedzia przysługa, która tylko rozwścieczy Tuska, i w wojskowych słowach zrugał Gowina. Ten, przerażony, zaczął wydzwaniać do mojego naczelnego, że nie naniosłem jego poprawek. Zadzwonił także do mnie. Zaproponowałem, by napisał sprostowanie, a wtedy ja opublikuję w Internecie obie wersje i czytelnicy sami ocenią, czy dokonałem autoryzacji, czy nie. Gowin oczywiście na to nie przystał, ale każdemu napotkanemu politykowi i dziennikarzowi opowiadał o doznanych ode mnie krzywdach. Wszystko to wpędziło mnie w tym większe zdumienie, że był to nasz bodajże trzeci wywiad. No ale pierwszy, którego nie zakrapialiśmy, co może wszystko tłumaczy...