Reklama

Dialogi Mazurka

Publikacja: 07.04.2012 01:01

Robert Mazurek

Robert Mazurek

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Ostat­nio kre­cią ro­bo­tę zro­bił mi fo­to­re­por­ter „Rzecz­po­spo­li­tej". Uma­wia­jąc się na zdję­cie do wy­wia­du, po­wie­dział mo­je­mu bo­ha­te­ro­wi, że wo­lał­by umó­wić się przed spo­tka­niem ze mną. „Bo po­tem wszy­scy je­go roz­mów­cy są strasz­nie spo­ce­ni i to bar­dzo źle wy­glą­da" – rzu­cił bez­tro­sko.

To przez ta­kich ty­pów, bo prze­cież nie przez mo­ją wro­dzo­ną i nad­zwy­czaj­ną wprost ła­god­ność, mam u nie­któ­rych złą opi­nię. A prze­cież na kil­ka­set roz­mów, któ­re prze­pro­wa­dzi­łem, dzi­ką awan­tu­rą za­koń­czy­ło się rap­tem kil­ka. A i te zo­sta­ły au­to­ry­zo­wa­ne. Wiem, że au­to­ry­za­cja to te­mat ostat­nio go­rą­cy, ale po­roz­ma­wiaj­my spo­koj­nie.

Co praw­da za­wsze po­wta­rzam, że w „Roz­mo­wach Ma­zur­ka" pra­wo pra­so­we nie obo­wią­zu­je, ale i tak za­wsze wy­sy­łam roz­mo­wę do au­to­ry­za­cji. Po­tem by­wa róż­nie. Kil­ka mie­się­cy te­mu po­kłó­ci­łem się po­twor­nie z Bar­to­szem Ar­łu­ko­wi­czem. Bar­tek – jak na­zy­wa go po­ło­wa lud­no­ści Pol­ski i kra­jów ościen­nych, bo jest z nim na „ty" – nie po­wie­dział ni­cze­go. A już na pew­no ni­cze­go kon­tro­wer­syj­ne­go, w za­sa­dzie nie by­ło po­wo­du do spo­ru. Ty­le tyl­ko, że w Ar­łu­ko­wi­czu, po­li­ty­ku, ce­le­bry­cie, gi­ta­rzy­ście, me­dy­ku obu­dził się jesz­cze re­dak­tor, któ­ry dziar­sko wziął się do ro­bo­ty. I to był kosz­mar. W ja­kimś opę­tań­czym wi­dzie jął zmie­niać co dru­gie sło­wo. By­ły to w ca­ło­ści zmia­ny ty­pu „uwa­żam" na „są­dzę", więc za­la­ła mnie krew i na część z nich się nie zgo­dzi­łem. Ma­ło te­go, od­da­łem już tekst do dru­ku, a Ar­łu­ko­wicz cią­gle pro­du­ko­wał ko­lej­ne po­praw­ki!

Ale pro­szę się nie oba­wiać, ci­che dni mi­nę­ły.

Z ta­ki­mi jed­nak, co to wie­dzą le­piej, jak re­da­go­wać, jest naj­go­rzej. Tu rze­czy­wi­ście by­wam krnąbr­ny i nie po­zwa­lam na styl urzęd­ni­czo­-kan­ce­la­ryj­ny. Na szczę­ście nie­mal za­wsze się do­ga­du­je­my.

Ja, par­tyj­ny żoł­dak

Pa­ra­dok­sal­nie znacz­nie ła­twiej po­szła mi au­to­ry­za­cja dru­giej roz­mo­wy z Be­atą Kem­pą – wte­dy jesz­cze po­słan­ką PiS. Dru­giej, bo pierw­sza by­ła bar­dzo mi­ła, a roz­luź­nio­na gwiaz­da ko­mi­sji śled­czej wy­pa­dła cał­kiem do­brze i to wca­le nie przez okno. Po raz dru­gi spo­tka­li­śmy się po fron­dzie PJN. Pa­ni po­seł, a ra­czej jej oso­ba, bo tak się wy­po­wia­da­ła, nie kry­ła, że mnie nie cier­pi szcze­rze: stwier­dzi­ła, że prze­sta­łem już wy­słu­gi­wać się Plat­for­mie tyl­ko po to, by przejść na pen­sję pjon­ków, a ona by­ła wte­dy ka­czyst­ką dwu­stu­pro­cen­to­wą i naj­chęt­niej za zdra­dę ide­ałów za­wie­si­ła­by sa­me­go Ka­czyń­skie­go. Mnie oczy­wi­ście za­pro­po­no­wa­ła, i to dwu­krot­nie, by­śmy ze­rwa­li wy­wiad, ale sko­ro już do te­go nie do­szło, to au­to­ry­zo­wa­ła go nie­mal bez skre­śleń, zo­sta­wia­jąc rzecz ja­sna wszyst­kie na­leż­ne mi obe­lgi.

Swo­ją dro­gą for­mu­ła „wy­wiad nie­au­to­ry­zo­wa­ny" by­ła­by cza­sem do­sko­na­łą wy­mów­ką dla po­li­ty­ków, któ­rzy nie­opatrz­nie coś chlap­nę­li i prze­oczy­li pod­czas au­to­ry­za­cji, a po­tem roz­pę­ta­li bu­rzę. Bu­rzę, któ­ra cza­sem – jak w przy­pad­ku Pio­tra Kow­nac­kie­go, sze­fa kan­ce­la­rii pre­zy­den­ta Ka­czyń­skie­go, któ­ry otwar­cie opo­wie­dział o pa­nu­ją­cym w oto­cze­niu gło­wy pań­stwa cha­osie i in­try­gach – kosz­to­wa­ła ich po­sa­dę.

Nie­ste­ty, za­rów­no tam­ten wy­wiad, jak i roz­mo­wa z Ja­ro­sła­wem Go­wi­nem sprzed ro­ku by­ły au­to­ry­zo­wa­ne. Tym­cza­sem po­li­tyk Plat­for­my Oby­wa­tel­skiej naj­pierw opo­wie­dział mi do­kład­nie o po­dzia­łach we­wnątrz swej par­tii, o spół­dziel­ni Gra­bar­czy­ka i swym so­ju­szu ze Sche­ty­ną, po­tem zo­sta­wił to wszyst­ko w au­to­ry­za­cji, a póź­niej był so­bot­ni ra­nek...

Wście­kły Grze­gorz Sche­ty­na uznał, że to niedź­wie­dzia przy­słu­ga, któ­ra tyl­ko roz­wście­czy Tu­ska, i w woj­sko­wych sło­wach zru­gał Go­wi­na. Ten, prze­ra­żo­ny, za­czął wy­dzwa­niać do mo­je­go na­czel­ne­go, że nie na­nio­słem je­go po­pra­wek. Za­dzwo­nił tak­że do mnie. Za­pro­po­no­wa­łem, by na­pi­sał spro­sto­wa­nie, a wte­dy ja opu­bli­ku­ję w In­ter­ne­cie obie wer­sje i czy­tel­ni­cy sa­mi oce­nią, czy do­ko­na­łem au­to­ry­za­cji, czy nie. Go­win oczy­wi­ście na to nie przy­stał, ale każ­de­mu na­po­tka­ne­mu po­li­ty­ko­wi i dzien­ni­ka­rzo­wi opo­wia­dał o do­zna­nych ode mnie krzyw­dach. Wszyst­ko to wpę­dzi­ło mnie w tym więk­sze zdu­mie­nie, że był to nasz bo­daj­że trze­ci wy­wiad. No ale pierw­szy, któ­re­go nie za­kra­pia­li­śmy, co mo­że wszyst­ko tłu­ma­czy...

Reklama
Reklama

In vi­no ve­ri­tas

Sko­ro już przy al­ko­ho­lu je­ste­śmy, to mu­szę so­len­nie oświad­czyć, że wy­wia­dy ro­bię na trzeź­wo i sta­ram się, by i moi roz­mów­cy by­li w tym sta­nie. Raz je­den mia­ło to za­sad­ni­cze zna­cze­nie. Otóż ze dwa la­ta te­mu po­sta­no­wi­łem po­roz­ma­wiać z gwiaz­dą pol­skie­go te­atru i ki­na – da­mą zna­ną ty­le z ról, co z eks­cen­try­zmu i te­go, że za koł­nierz nie wy­le­wa. Krót­ko przed spo­tka­niem ze mną w at­mos­fe­rze skan­da­lu ze­rwa­ła przed­sta­wie­nie w te­atrze i udzie­li­ła wy­wia­du ga­ze­cie o po­ka­zy­wa­niu miej­sca, gdzie ple­cy tra­cą swą szla­chet­ną na­zwę.

Za­pro­po­no­wa­ła, że­by­śmy roz­ma­wia­li w jej miesz­ka­niu na Sa­skiej Kę­pie. Spóź­ni­ła się pół go­dzi­ny, któ­re prze­cze­ka­łem w swym sa­mo­cho­dzie (co ma zna­cze­nie). W koń­cu przy­szła. At­mos­fe­ra by­ła sie­lan­ko­wa: za­pro­po­no­wa­ła her­ba­tę, a za­nim ją przy­go­to­wa­ła, roz­ma­wia­li­śmy o książ­kach, któ­re mia­ła na pół­ce (to też oka­za­ło się póź­niej mieć zna­cze­nie). Wy­wiad był krót­ki. Nie­co po­nad 20 mi­nut na­gra­łem w sied­miu (!) od­cin­kach, bo gwiaz­da dzwo­ni­ła lub od­bie­ra­ła te­le­fo­ny, od­pi­sy­wa­ła na esemesy, wy­cho­dzi­ła do swej sy­pial­ni. Po­za tym roz­mo­wa by­ła ab­so­lut­nie stan­dar­do­wa, bo i da­ma nie da­ła mi cza­su na nic wię­cej. Na­gle wsta­ła i po­wie­dzia­ła, że mu­si koń­czyć, po­roz­ma­wia­my ju­tro.

Po go­dzi­nie za­dzwo­nił roz­ba­wio­ny Pa­weł Bra­vo, ów­cze­sny re­dak­tor „Plu­sa Mi­nu­sa". Otóż dzwo­ni­ła do nie­go pa­ni S., skar­żąc się, że by­łem nie­przy­go­to­wa­ny, dziw­nie roz­glą­da­łem się po miesz­ka­niu, a w ogó­le to pew­nie by­łem pi­ja­ny (choć przy­je­cha­łem au­tem!). Już wie­dzia­łem, że wy­wia­du nie bę­dzie, ale na­stęp­ne­go dnia ra­no gwiaz­da za­dzwo­ni­ła tak­że do mnie. Po­wie­dzia­łem, że nie chciał­bym na­ra­żać jej na dys­kom­fort spo­ty­ka­nia się ze mną, co przy­ję­ła za zro­zu­mie­niem. A ra­czej tak mi się wy­da­wa­ło. Od te­go cza­su przez ty­dzień te­le­fo­no­wa­ła do mnie po kil­ka ra­zy dzien­nie i wy­sła­ła kil­ka­na­scie esemesów. Na prze­mian al­bo mia­ła do mnie bli­żej nieokre­ślo­ne pre­ten­sje, al­bo – co by­ło częst­sze – ka­ja­ła się, prze­pra­sza­ła, pro­po­no­wa­ła ka­wę i to­wa­rzy­skie spo­tka­nia. Tym ra­zem ja by­łem prze­ra­żo­ny i po­sta­no­wi­łem nie od­bie­rać od niej te­le­fo­nów.

Ale od każ­dej za­sa­dy jest wy­ją­tek i je­dy­nym roz­mów­cą, z któ­rym roz­ma­wiam tyl­ko przy wi­nie, jest mój uko­cha­ny Edward Dwur­nik, ma­larz wy­bit­ny i zwa­rio­wa­ny. Edek – pro­szę wy­ba­czyć tę po­ufa­łość, ale o nim nie da się ina­czej pi­sać – wpro­wa­dza ta­ki na­strój, że trze­ba się na­pić. Ale umo­wa jest ja­sna: w trak­cie wy­wia­du tyl­ko jed­na bu­tel­ka, resz­ta po pra­cy. Ską­di­nąd wy­wia­dy z nim skrzą się od aneg­dot i bar­dzo ostrych są­dów o lu­dziach wy­po­wia­da­nych moc­no nie­par­la­men­tar­nym ję­zy­kiem. Ty­le tyl­ko, że Dwur­nik wszyst­ko to póź­niej au­to­ry­zu­je. Dla­cze­go zo­sta­wia te wszyst­kie wul­ga­ry­zmy, opo­wie­ści o dzie­siąt­kach ko­cha­nek i wyż­szo­ści (sek­su­al­nej) rzeź­bia­rek nad ma­lar­ka­mi, a ostat­nio pa­ni eko­no­mist­ki nad „wy­ci­ru­cha­mi z ASP"? Nie tyl­ko dla­te­go że na ta­kie­go eks­tra­wa­ganc­kie­go bon vi­van­ta się kreu­je. On po pro­stu ma gi­gan­tycz­ny dy­stans do sie­bie, co prze­ja­wia się rów­nież w uda­wa­nym sa­mo­za­chwy­cie, któ­ry lu­dzie bio­rą za bu­fo­na­dę.

Nie tyl­ko Dwur­nik zo­sta­wia skru­pu­lat­nie pod­czas au­to­ry­za­cji wszyst­kie wul­ga­ry­zmy. Z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nam mo­je spo­tka­nia z ma­gi­strem fi­lo­lo­gii pol­skiej Zyg­mun­tem Stasz­czy­kiem, zna­nym sze­rzej ja­ko „Mu­niek". Tu mu­szę do­dać, że roz­cza­ro­wa­ła mnie tro­chę je­go książ­ka, w któ­rej – pi­jąc pod mo­im ad­re­sem – stwier­dził, że pra­wi­co­wi dziennikarze pró­bo­wa­li z nie­go zro­bić ka­to­li­ka. Tym­cza­sem ja go do żad­ne­go fun­da­men­ta­li­zmu nie za­chę­ca­łem, to on sam udzie­lał jed­no­znacz­nie re­li­gij­nych wy­wia­dów pi­smom za­kon­nym, więc na­sze roz­mo­wy nie by­ły czymś nad­zwy­czaj­nym.

Zo­sta­wił wszyst­kie „k...y"

Skąd mo­je roz­rzew­nie­nie? Ano z te­go, że jak na gwiaz­dę roc­ka przy­sta­ło, Mu­niek swe wy­wo­dy o pa­trio­ty­zmie, spo­wie­dzi wiel­ka­noc­nej i wier­no­ści mał­żeń­skiej bar­dzo bo­ga­to in­kru­sto­wał sło­wa­mi, któ­rych mnie re­dak­cja „Rzecz­po­spo­li­tej" nie po­zwa­la uży­wać na­wet w cy­ta­tach. Naj­czę­ściej po­ja­wiał się wy­krzyk­nik, któ­ry pa­da z pań­stwa ust, gdy na szo­sie ja­kiś ba­ran pró­bu­je wy­mu­sić na was pierw­szeń­stwo i o ma­ło nie po­wo­du­je wy­pad­ku. Ten sam wy­krzyk­nik, po któ­rym żo­na mó­wi z wy­rzu­tem: „Wojt­ku, dzie­ci!".

Reklama
Reklama

Mu­niek więc owe „k...y", „ch...e" oraz te kil­ka cza­sow­ni­ków, któ­re rów­nież mu­siał­bym krop­ko­wać, oczy­wi­ście zo­sta­wił, na­to­miast usu­nął po­wtó­rze­nia, wy­gła­dził wszel­kie chro­po­wa­to­ści i sty­li­stycz­ne nie­zręcz­no­ści, zo­sta­wia­jąc jed­nak nie­za­kłó­co­ny tok roz­mo­wy. Po pro­stu re­dak­tor do­sko­na­ły!

Że­by już za­mknąć spra­wę wul­ga­ry­zmów, mu­szę na­po­mknąć o mo­ich wy­wia­dach z An­drze­jem Żu­ław­skim, dzię­ki któ­rym tra­fi­łem na­wet do pu­del­ko­po­dob­nych por­ta­li in­ter­ne­to­wych oraz do ta­blo­idów. Nie wiem, czym za­skar­bi­łem so­bie sym­pa­tię Żu­ław­skie­go, być mo­że tym, że go na­praw­dę słu­cha­łem, dość, że i sam go po­lu­bi­łem. To nie­by­wa­le in­te­li­gent­ny eru­dy­ta – a pro­szę mi wie­rzyć, że nie nad­uży­wam tych słów –  z któ­rym roz­mo­wa jest gi­gan­tycz­ną przy­jem­no­ścią. Wiel­ki re­ży­ser ostro i bez­par­do­no­wo roz­pra­wiał się w wy­wia­dach z pa­nią Te­re­są Ro­sa­ti, rów­nie bru­tal­nie oce­niał nie­któ­re za­cho­wa­nia We­ro­ni­ki Ro­sa­ti – swo­jej by­łej, hm, part­ner­ki, na­rze­czo­nej, ko­chan­ki? Dość po­wie­dzieć, że i on ni­cze­go pod­czas au­to­ry­za­cji nie zmie­niał. Zresz­tą by­ła ona ko­niecz­na tyl­ko pod­czas pierw­sze­go wy­wia­du, bo póź­niej jej nie żą­dał, czym do­łą­czył do cał­kiem po­kaź­ne­go gro­na lu­dzi (w tym spo­rej gru­py po­li­ty­ków), któ­rzy po pierw­szej roz­mo­wie ze mną przy ko­lej­nych nie chcą au­to­ry­za­cji, bo mi ufa­ją. Dziw­ne, nie?

Puł­kow­nik pła­cze w rę­kaw

A sam Żu­ław­ski był też je­dy­nym bo­daj roz­mów­cą, któ­ry nie tyl­ko w trak­cie wy­wia­du prze­szedł ze mną na „ty", ale i za­żą­dał, bym ten frag­ment roz­mo­wy opu­bli­ko­wał. Nie zdra­dzę chy­ba ta­jem­ni­cy, je­śli przy­znam, że z nie­któ­ry­mi mo­imi roz­mów­ca­mi pry­wat­nie je­stem na „ty", ale w wy­wia­dzie zwra­ca­my się do sie­bie ofi­cjal­nie. Dla­cze­go? Choć­by dla­te­go, by unik­nąć kosz­mar­nej ma­nie­ry ko­men­ta­to­rów spor­to­wych, któ­rzy każ­dą roz­mo­wę z tre­ne­rem re­pre­zen­ta­cji za­czy­na­ją od sa­kra­men­tal­ne­go: „Jur­ku..." (Fran­ku, Stasz­ku, Ant­ku). Cza­sem jed­nak i mnie zda­rza się prze­pro­wa­dzić wy­wiad na „ty", zwłasz­cza z mu­zy­ka­mi lub zu­peł­ny­mi mło­dzia­ka­mi, choć na przy­kład spo­ry z Do­ro­tą Ma­słow­ską o to, jak ro­bić po­mi­do­ro­wą, uda­ło się tak prze­pi­sać, by by­ło „na pan", „pa­ni".

Z du­żym zro­zu­mie­niem przyj­mu­ję, że u wie­lu swych roz­mów­ców wzbu­dzam co naj­mniej za­słu­żo­ną nie­chęć: bez­czel­ny, tę­py, nic nie ro­zu­mie. Przy­zna­ję jed­nak, że cza­sem i mnie szlag tra­fia, że i ja mam ocho­tę ze­rwać wy­wiad. Zwy­kle wy­ni­ka to z tem­pe­ra­tu­ry spo­ru, ale raz mia­łem kło­po­ty z za­pa­no­wa­niem nad so­bą w spra­wie, rzekł­bym, za­sad­ni­czej.

Otóż ja­kąś de­ka­dę te­mu, bo­daj ja­ko pierw­szy dzien­ni­karz w wol­nej pra­sie, pi­sa­łem wiel­ki re­por­taż o bra­ciach Ko­wal­czy­kach, któ­rzy pro­te­stu­jąc prze­ciw­ko od­zna­cza­niu mi­li­cjan­tów i es­be­ków od­po­wie­dzial­nych za pa­cy­fi­ka­cję Szcze­ci­na w Grud­niu 1970 ro­ku, wy­sa­dzi­li w przed­dzień uro­czy­sto­ści w 1971 ro­ku przy­go­to­wa­ną już au­lę. Jed­nym z mo­ich roz­mów­ców był Ju­lian Uran­tów­ka, puł­kow­nik SB, któ­ry do­wo­dził ak­cją w Szcze­ci­nie, a po­tem był sze­fem bez­pie­ki i mi­li­cji w Opo­lu. Ko­wal­czy­ko­wie ży­li bar­dziej niż skrom­nie, ich prze­śla­dow­cy mie­li naj­wyż­sze eme­ry­tu­ry, przy­wi­le­je lub – jak me­ce­nas Je­rzy Jam­ka, póź­niej­szy obroń­ca Jó­ze­fa Olek­se­go w pro­ce­sie lu­stra­cyj­nym – ele­ganc­kie kan­ce­la­rie ad­wo­kac­kie w cen­trum sto­li­cy.

Puł­kow­nik Uran­tów­ka też nie bie­do­wał na swych dwóch do­mach, ale pła­kał mi w ra­mię, jak to go skrzyw­dzo­no, bo od­mó­wio­no mu ge­ne­ral­skich szli­fów, a w 1990 ro­ku ode­sła­no na eme­ry­tu­rę. Wszyst­ko to by­ło­by mo­że i gro­te­sko­we, gdy­by nie je­go ab­so­lut­nie cham­skie drwi­ny z Ko­wal­czy­ków i opol­skich dzia­ła­czy „So­li­dar­no­ści", któ­rych in­ter­no­wał w sta­nie wo­jen­nym. Tak, to by­ła zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej an­ty­pa­tycz­na po­stać, z któ­rą roz­ma­wia­łem.

Reklama
Reklama

Że nie każ­dy bądź co bądź zbrod­niarz jest kosz­mar­nym ty­pem, po­ka­zał mi przy­kład Ste­fa­na Mich­ni­ka – sta­li­now­skie­go sę­dzie­go ma­ją­ce­go na kon­cie co naj­mniej kil­ka­na­ście wy­ro­ków śmier­ci. Mo­im oczom uka­zał się w szwedz­kiej Up­psa­li uśmiech­nię­ty, do­bro­tli­wy star­szy pan, wiel­bi­ciel mu­zy­ki kla­sycz­nej, któ­ry bar­dzo sta­rał się spra­wić wra­że­nie za­gu­bio­ne­go w świe­cie i zu­peł­nie przy­pad­ko­wo za­plą­ta­ne­go w ma­chi­nę śmier­ci. Ani sło­wa o „uką­sze­niu he­glow­skim", „błę­dach mło­do­ści" czy, cy­tu­jąc je­go bra­ta – o „pro­me­tej­skim mi­cie ko­mu­ni­zmu". Nic z te­go. Był przy tym au­ten­tycz­nie sym­pa­tycz­ny, cie­pły i opie­kuń­czy. Na­ma­wiał mnie na­wet, bym do Sztok­hol­mu wy­brał się au­to­bu­sem, a nie po­cią­giem, co ta­niej wyj­dzie. Ten je­den raz czu­łem się tak, jak pew­nie mu­siał się czuć Krzysz­tof Ką­ko­lew­ski spo­ty­ka­ją­cy przy pra­cy nad „Co u pa­na sły­chać" kar­mią­cych go­łę­bi star­szych pa­nów – na­zi­stow­skich zbrod­nia­rzy.

Am­fi­bia pa­na Bu­ga­ja

Nie po­tra­fię jed­no­znacz­nie wska­zać, któ­ry z mo­ich wy­wia­dów był dla mnie naj­za­baw­niej­szy. Pod­kre­ślam – dla mnie, nie je­stem pe­wien, czy czy­tel­ni­cy mój wy­bór po­dzie­la­ją. Oczy­wi­ście uwiel­biam bie­sia­dy z Dwur­ni­kiem, za­wsze mo­gę li­czyć na mo­je­go ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la ze stu­diów Ar­tu­ra An­dru­sa czy hi­sto­ry­ka prof. Je­rze­go Eisle­ra, ale naj­le­piej ba­wi­łem się pod­czas dwóch roz­mów. Czte­ry la­ta te­mu zdy­ba­łem in­ne­go mo­je­go przy­ja­cie­la – a mó­wię o tym z za­szczy­tem – Ry­szar­da Bu­ga­ja, czło­wie­ka, z któ­rym ga­da­łem w ży­ciu o wszyst­kim prócz, pa­ra­dok­sal­nie, eko­no­mii. Po­nie­waż znam go cał­kiem do­brze, to wiem, że je­go praw­dzi­wą pa­sją jest maj­ster­ko­wa­nie. Wte­dy wła­śnie prze­ra­biał po­lo­ne­za i fia­ta do­blo na „pław­da­czę" – skrzy­żo­wa­nie przy­cze­py kem­pin­go­wej z am­fi­bią, wy­pisz wy­ma­luj po­jazd Pa­na Sa­mo­cho­dzi­ka.

Pro­szę na mnie tak nie pa­trzeć, to nie ja, to prof. Bu­gaj. My­śla­łem, że za­bi­je mnie śmie­chem (choć wie­lo­krot­nie od­gra­żał się, że uczy­ni to bar­dziej kon­wen­cjo­nal­ny­mi me­to­da­mi), za­pew­nia­jąc, że to cu­do nie tyl­ko bę­dzie nada­wa­ło się do po­ru­sza­nia po dro­gach (110 km na go­dzi­nę!), nie tyl­ko bę­dzie moż­na w tym spać, ale i ma za­miar opły­nąć swym po­jaz­dem pol­skie je­zio­ra, a ka­na­ła­mi (nie pod­ziem­ny­mi, wod­ny­mi) do­sta­nie się do Fran­cji. Opo­wia­dał to zresz­tą w spo­sób tak nie­od­par­cie ko­micz­ny, że nie by­łem w sta­nie za­cho­wać po­wa­gi. On zresz­tą też nie.

Przy pław­da­czy bla­dły nie tyl­ko je­go opo­wie­ści o sa­dow­nic­twie i re­we­la­cyj­nych zbio­rach ze śliw (wszyst­kich dwóch) czy kło­po­tach z kę­dzie­rza­wo­ścią. I tu mu­szę wy­ja­śnić, iż cho­dzi­ło oczy­wi­ście o kę­dzie­rza­wość li­ści, nie Bu­ga­ja.

Ba, przy pław­da­czy bla­dły na­wet hi­sto­rycz­ne wspo­mnie­nia o ar­chi­tek­to­nicz­no-bu­dow­la­nych ta­len­tach po­li­ty­ka le­wi­cy i eko­no­mi­sty, któ­ry sam so­bie zbu­do­wał dom, ale nie­ste­ty po pi­ja­ku – jak twier­dzi – źle wy­mie­rzył zej­ście do piw­ni­cy i mie­ści się tam tyl­ko osob­nik cho­ry na ano­rek­sję. Ską­di­nąd pe­wien es­bek szu­ka­ją­cy w piw­ni­cy u Bu­ga­ja aku­rat Bu­ja­ka (swo­ją dro­gą to jed­nak ge­niu­sze by­li!) wie­trzył w tym pod­stęp i po­sta­no­wił owe zej­ście sfor­so­wać. Skoń­czy­ło się na wzy­wa­niu po­mo­cy do za­kli­no­wa­ne­go ofi­ce­ra.

Reklama
Reklama

Rów­nie za­baw­na by­ła dla mnie roz­mo­wa sprzed kil­ku­na­stu lat o tym, jak w Związ­ku So­wiec­kim i Ro­sji świę­to­wa­ło się i świę­tu­je Dzień Ko­biet. Mo­imi roz­mów­czy­nia­mi by­ły mat­ka – Ro­za Ada­mianc, fi­lo­loż­ka, by­ła współ­pra­cow­nicz­ka le­gen­dar­ne­go o. Alek­san­dra Mie­nia, oraz cór­ka – Ni­na Tisz­czen­ko, wów­czas stu­dent­ka me­dy­cy­ny. Pa­nie nie tyl­ko prze­ko­ma­rza­ły się, wy­po­mi­na­jąc so­bie, jak bar­dzo cie­szy­ły się z po­da­ro­wa­nych te­go dnia przez męż­czyzn raj­stop czy my­deł, ale przede wszyst­kim na­kre­śli­ły ka­ry­ka­tu­ral­ny i ab­sur­dal­ny ob­raz jesz­cze jed­nej oka­zji dla fa­ce­tów, by upić się do nie­przy­tom­no­ści. Tym ra­zem za zdro­wie na­szych pięk­nych pań.

Kar­dy­nał za­pra­sza na wód­kę

Zde­cy­do­wa­nie naj­więk­sze wra­że­nie zro­bił na mnie jed­nak kard. Adam Ko­zło­wiec­ki. I nie pi­szę te­go, bo Wiel­ka­noc i przy­dał­by się ja­kiś po­boż­ny ak­cent. O kar­dy­na­le tro­chę sły­sza­łem i czy­ta­łem jesz­cze przed wy­jaz­dem do Za­mbii. Tłu­kąc się na pa­ce pół­cię­ża­rów­ki przez busz, ści­śnię­ty mię­dzy me­ble a ży­wy in­wen­tarz, na­praw­dę my­śla­łem, że cze­ka mnie w tej afry­kań­skiej wio­sce ko­lo­nial­na re­zy­den­cja w cie­niu pla­ta­nów.

Tak, za­pew­ne przyj­mie mnie w Mpun­de se­kre­tarz i ka­że go­dzi­na­mi cze­kać. W koń­cu mó­wi­my o czło­wie­ku wła­da­ją­cym kil­ku­na­sto­ma ję­zy­ka­mi („Ro­dzi­ce, gdy nie chcie­li, że­by­śmy ich zro­zu­mie­li, mó­wi­li po fran­cu­sku. Na­uczy­li­śmy się z bra­tem bie­gle"), pierw­szym ar­cy­bi­sku­pie Lu­sa­ki, przy­ja­cie­lu pa­pie­ży i in­te­lek­tu­ali­stów. Ma­ło? To do­dam jesz­cze le­gen­dę wal­ki o pra­wa czar­nych w ko­lo­nial­nej Afry­ce oraz zna­jo­me­go bry­tyj­skich mo­nar­chiń (Kró­lo­wa Mat­ka fuk­nę­ła kie­dyś na se­kre­ta­rza, któ­ry pró­bo­wał przed­sta­wić jej Ko­zło­wiec­kie­go: „Z bi­sku­pem to my się do­brze zna­my!") w jed­nej oso­bie.

Drzwi cze­goś w ro­dza­ju pe­ere­low­skie­go dom­ku jed­no­ro­dzin­ne­go (ach, ta cu­dow­na ar­chi­tek­tu­ra pu­deł­ka za­pa­łek!) otwo­rzył pięć­dzie­się­cio­la­tek w krót­kich spoden­kach, jak się oka­za­ło – tam­tej­szy pro­boszcz. A kar­dy­nał? Prze­sym­pa­tycz­ny 96-la­tek naj­bar­dziej w świe­cie nie lu­bił ce­le­bry, bły­ska­wicz­nie skra­cał dy­stans. Spę­dzi­łem z nim – z prze­rwa­mi – mie­siąc, roz­ma­wia­li­śmy wie­czo­ra­mi przy po­łu­dnio­wo­afry­kań­skiej te­le­wi­zji (niech ży­ją Chiń­czy­cy sprze­da­ją­cy pod­rób­ki de­ko­de­rów!), po­pi­ja­jąc moc­no roz­cień­czo­ne bia­łe wi­no (on), pi­wo „Mo­si" (ja) i co­ca­-co­lę (dwaj pol­scy mi­sjo­na­rze z Mpun­de).

Kar­dy­nał wście­kał się na swą de­men­cję, przez któ­rą po­tra­fił trzy­krot­nie pod­czas obia­du opo­wie­dzieć tę sa­mą (ar­cy­cie­ka­wą ską­di­nąd) hi­sto­rię z 1919 ro­ku, ale gdy go na­gry­wa­łem, był zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem – sku­pio­nym i usys­te­ma­ty­zo­wa­nym. Na­gle pa­mię­tał wszyst­ko: i spo­ry z pre­mie­rem Mac­mil­la­nem, i żar­ty z Ja­nem XXIII, obo­zo­we hi­sto­rie (był w dru­gim trans­por­cie do Oświę­ci­mia, a po­tem pięć lat w Da­chau), i pio­sen­ki Zu­li Po­go­rzel­skiej, w któ­rej się ko­chał ja­ko na­sto­la­tek.

Reklama
Reklama

Zwień­cze­niem me­go po­by­tu by­ło pew­ne nie­dziel­ne po­po­łu­dnie. Te­go dnia, jak co dwa ty­go­dnie, przy­jeż­dżał do Mpun­de pol­ski ksiądz z Lu­sa­ki na ko­la­cję. Za­wsze był ta­tar, pro­szę wie­rzyć, naj­lep­szy, ja­ki ja­dłem w ży­ciu. Ja­ko czło­wiek pi­ją­cy wszyst­ko, co się pa­li, z wy­jąt­kiem as­fal­tu i wód­ki wzią­łem pi­wo. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu kar­dy­nał na­lał so­bie szklan­kę wód­ki. Szyb­ko po­pro­si­łem o to sa­mo. Wi­dząc zdzi­wie­nie pro­bosz­cza, wy­ja­śni­łem: „Ja­siu, a kie­dy ja na­stęp­ny raz bę­dę miał oka­zję pić wód­kę ze stu­let­nim kar­dy­na­łem?".

Że­gna­jąc mnie na­stęp­ne­go po­ran­ka, kar­dy­nał za­pra­szał: „Niech pan wpad­nie na mój po­grzeb. Bę­dzie pięk­na po­go­da i nie­zła za­ba­wa, cho­ciaż tro­chę nud­ne to­wa­rzy­stwo". Zmarł trzy mie­sią­ce póź­niej. Osie­ro­cił nie tyl­ko mnie, ale przede wszyst­kim chło­pa­ków z Mpun­de Car­di­nals, któ­rych spon­so­ro­wał i cza­sem ku­po­wał im pił­kę, by wy­gra­li z FC Mpun­de. Spon­so­ro­wa­ny­mi przez pro­bosz­cza.

Plus Minus
„Chodźmy w las! Co się kryje między drzewami”: Królestwa mrówek i samolubna jemioła
Plus Minus
„Shadow Labyrinth”: Przez tunele i pułapki do bossa
Plus Minus
„Mark Rothko. Od środka”: Rothko w strzępach
Plus Minus
„Znajomi i sąsiedzi”: Złodziej na osiedlu
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Jacek Borcuch: Kobiety o silnych temperamentach
Materiał Promocyjny
Nie tylko okna. VELUX Polska inwestuje w ludzi, wspólnotę i przyszłość
Reklama
Reklama