Szkolny poligon permisywizmu

Kultura ulicy, przestrzeń wirtualna wygrywają ze szkołą, rodziną, Kościołem czy skautingiem jako autorytety wychowawcze – ostrzega uczony.

Publikacja: 08.06.2013 01:01

Szkolny poligon permisywizmu

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

W Stanach Zjednoczonych karierę robi tomik kołysanek dla sfrustrowanych rodziców „Śpij już, k..., śpij" Adama Mansbacha. W Europie Zachodniej rośnie liczba rodziców terroryzowanych przez własne dzieci. Czy to bezstresowe wychowanie zbiera żniwo?



Nie bezstresowe, bo nauka w ogóle nie uznaje takiego pojęcia. Nie ma takiej doktryny wychowawczej w żadnym akademickim podręczniku. Nikt zatem na świecie nie kształci ani rodziców, ani nauczycieli, jak wychowywać dziecko w takim ujęciu. Bezstresowe wychowanie to mit. Ma się za to świetnie w debacie publicznej jako metoda winna wszelkiemu aspołecznemu zachowaniu dzieci. Tymczasem jeśli sięgniemy do teorii stresu, okaże się, że tam, gdzie go nie ma, jest... śmierć, bo człowiek bez stresu nie żyje. Problem tylko w tym, jakiego rodzaju stresu doświadcza. Czy tego, który mobilizuje i zachęca, bo o taki w wychowaniu chodzi, czy destruktywnego, który niszczy psychikę dziecka.



„Jasiu, nie kop pani, bo się spocisz" to jednak credo ruchu bezstresowych rodziców, istnieje też cała filozofia przypisywana amerykańskiemu pediatrze Benjaminowi Spockowi...



Owszem, ale to nieprawda. Bezstresowe wychowanie to zbitka pojęć od dawna złośliwie rozpowszechniana przez zwolenników tradycyjnego, konserwatywnego wychowania. Bazowało ono na formalnym autorytecie, który często był autorytetem siły i przemocy, dawał prawo do dysponowania dzieckiem, traktowania go jak przedmiot, podporządkowany regułom i normom ustanowionym przez dorosłych. Taki sposób wychowania dominował aż do początku XX wieku...



... kiedy szwedzka lekarka Ellen Key wydała słynne szkice zatytułowane „Stulecie dziecka", adresowane do rodziców i nauczycieli.



Opisała tam skutki krzywdzenia, maltretowania, upokarzania dziecka lub traktowania go jak gliny. Oddźwięk społeczny był potężny, rozpoczęła się światowa debata o konieczności zmian w metodach wychowawczych, zorientowania pedagogiki na dziecko i wychowanie w duchu humanistycznym. Pojawiła się także potrzeba uczynienia wieku XX stuleciem dziecka. Nie miało to jednak na celu odwrócenia relacji władzy między rodzicami a dziećmi, bo i tak próbowano te idee przedstawiać, nazywając je przewrotem w pedagogice. W idei humanistycznej pedagogiki dziecko, chociaż małe, jest wielkie, bo ma takie same uczucia i godność jak dorosły, a idąc dalej, można powiedzieć, że nie ma dziecka, jest człowiek.

To słowa Janusza Korczaka.

Tak. Był zwolennikiem humanistycznego wychowania, obok Marii Montessori, Celestyna Freineta, Rudolfa Steinera czy Aleksandra S. Neilla. Do tej właśnie idei nawiązał I Ogólnopolski Zjazd Nauczycielski tuż po wyzwoleniu, w 1919 roku, apelując, by pedagogika zerwała z tradycyjnym myśleniem. Ale, podkreślam, nie chciano w ten sposób przekazać dziecku maksimum władzy i pozwolić na rozstrzyganie o sobie. A wtedy grupa urzędników z dominującego środowiska pedagogów autorytarnych stanęła w obronie starej filozofii, tworząc mit „wychowania bezstresowego". Antagoniści posłużyli się formułą propagandową, by społeczeństwo odrzuciło humanistyczny sposób wychowania. Spór toczył się między środowiskami narodowo-wyzwoleńczymi a lewicowymi, socjalistycznymi, które wykorzystywały ten wytwór literacki do krzewienia swojej idei.

Wychowanie humanistyczne pozwala stresować dzieci?

Tak, nawet zaleca wychowywać je w pozytywnym stresie. Rodzic musi wymagać i stawiać granice. Ale płynący od niego komunikat ma być jasny: wymagam, bo cię kocham i akceptuję. Jeśli matka czy ojciec poniża, bije, mówi: „jesteś skończonym durniem" albo „jeśli się nie nauczysz, to nie będziesz spał", jest to stres negatywny. W nadmiarze niszczy dziecko, czyniąc je albo agresywnym, albo skłonnym do autodestrukcji, wagarów i ucieczek z domu. Z drugiej strony napięć nie da się uniknąć, a nawet trzeba je przeżywać, by się uodparniać. Dziecko musi wyćwiczyć życie w stresie i umieć rozpoznawać czynniki, które mu zagrażają, czyli ich częściowo doświadczać. Patologią jest natomiast wychowanie permisywne, na zasadzie: rób, co chcesz, i nie zawracaj głowy, abym miał święty spokój.

Wtedy milusińscy terroryzują rodziców z racji zaniedbania?

Rodzice wyalienowani ze świata wartości, myślący: ten świat trzeba konsumować, uczą tego swoje dzieci

To się dzieje na dwa sposoby. Wydaje się, że takie zachowania dotyczą częściej dzieci z rodzin pełnych, dobrze sytuowanych, przyzwoitych, postrzeganych jako zacne. Badania dowiodły jednak, że mechanizm zaniedbania jest w tych rodzinach równie częsty jak w innych. Tyle, że jak u Dulskiej, zamiata się tam wszystko pod dywan. A rodzice albo nie interesują się dziećmi, albo stosują wobec nich nadmierne wymagania i zamiast towarzyszyć dzieciom w rozwoju, tylko je egzekwują. A wtedy dochodzi do reakcji w formie buntu. Drugą patologiczną postawą jest nadmierna opiekuńczość i postawa chroniąca...

... zwana rodzicielstwem helikopterowym...

Raczej pseudorodzicielstwem. W końcu to my mamy najwięcej osiedli zamkniętych w całej Europie: wybieramy je, chcąc tworzyć dzieciom idealne warunki życia pod nowobogackim kloszem. Stawia się takie dziecko na ołtarzyku własnych niespełnionych marzeń i aspiracji i usługuje mu, reagując na każdą, najdrobniejszą zachciankę. A wtedy nakręca się spirala roszczeń, latorośl wchodzi w rolę władcy własnego rodzica i oto mamy do czynienia z sytuacją toksycznego dziecka.

Przyzwalanie na wszystko może zaburzyć w dziecku poczucie dobra i zła?

Może, ale są rodzice, którym to obojętne, bo są wyalienowani ze świata wartości i nie kierują się sumieniem. Myślą kategoriami: ten świat jest dla nas, dany nam jest po to, żeby go konsumować, doświadczać tego, co można załatwić, kupić, uzyskać. A dzieci, obserwując to, uczą się. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że moralny i społeczny rozwój dziecka odbywa się między pierwszym a piątym rokiem życia. Później można tylko korygować. Zresztą samo twierdzenie, że nie ma się wartości, także jest wartościowaniem, choć odnosi się raczej do antywartości. Jednak pozostawianie dzieci samym sobie to już ekstremalne przerysowanie tendencji popularnych w USA i Europie Zachodniej – myślę o bardzo silnym nurcie antypedagogiki.

To zaprzeczenie idei pedagogiki?

Raczej oczyszczenie jej z dominacji przemocy dorosłych wobec dzieci, a w ekstremalnej formie pogląd, że można właściwie niczego od dzieci nie wymagać. W 1921 r. angielski nauczyciel Alexander Sutherland Neill powołał do życia taką szkołę z internatem w Summerhill. Twierdził, że chce uczynić dzieci szczęśliwymi, dlatego musi stworzyć im odpowiednie warunki i przestrzeń. Dzieci same budowały tam swój świat i doświadczały go. Stanowiły sobie granice i nie były one przez nikogo naruszane, obowiązywała tylko zasada, że „moja wolność nie może trwać kosztem czyjejś wolności".

Pierwszą zasadą tej szkoły był brak przymusu. Dzieci i wychowawcy tworzyli tam republikę. Spotykali się rano i wieczorem, by, usiadłszy w kręgu, stanowić reguły i uzgadniać, co chcieliby robić, co im się podoba, na co się godzą, a na co nie. Ważne, że dzieci te doświadczyły różnych negatywnych skutków nadmiernej wolności; jeśli ktoś na przykład zabrał cudzy rower, a gdy go zepsuł, pomyślał, „to nie moje, nie muszę naprawiać"; właściciel miał prawo protestować. Ale tylko na posiedzeniu wspólnoty mógł domagać się zadośćuczynienia i to ona decydowała o jego przyznaniu.

Musiał być choćby przymus uczęszczania do szkoły...

Nie było i nadal nie ma. Tu nauczyciele są do dyspozycji uczniów. Są liczne, bardzo dobrze wyposażone pracownie i... wolna wola: jeśli chcesz, to się ucz. Jeśli nie, twój problem. Widzi pani, na świecie jest zapotrzebowanie na taki trochę niszowy, plemienny sposób życia. Zdarzało się, że dziecko, które opuszczało taką wspólnotę i było analfabetą, miało świadomość tego, co to oznacza i co może osiągnąć w świecie, nie potrafiąc czytać i pisać.

Kim dziś są absolwenci szkoły Neilla?

Prześledzono ich losy dość dokładnie. Okazało się, że jak chciał Neill, większość wyrosła na szczęśliwych ludzi, którzy sobie znaleźli miejsce w świecie. Kobiety zostały matkami, pracują jako artystki, pielęgniarki i nauczycielki. Mężczyźni są lekarzami, dziennikarzami i podróżnikami. Byłem zszokowany, oglądając francuski reportaż: mężczyzna po czterdziestce opowiadał, że po opuszczeniu szkoły jako 17-latek nie potrafił czytać ani pisać. Miał za to mnóstwo umiejętności twórczych, rzemieślniczych, podróżował więc po całym świecie, bez trudu zdobywając pracę. Był przy tym człowiekiem dobrego serca, bo nie doznawszy w Summerhill żadnej krzywdy, nie rozumiał, co znaczy krzywdzić innych. Pewnego dnia, gdzieś w Japonii, zaszła jednak potrzeba wypełnienia jakiegoś formularza, a wtedy zdał sobie sprawę, że musi nauczyć się czytać. Udało mu się to w ciągu dwóch dni. Co więcej, żaden z absolwentów tej szkoły nie wyrósł na przestępcę, nie popełnił samobójstwa, nie skończył jako bezdomny. A tymczasem wśród młodzieży z najlepszych liceów mamy w roku po kilka samobójstw. Wydaje się, że taka aktywizująca i afirmująca życie instytucja rozwija szczególnie osoby o silnych charakterach. Ale jak widać, nie wszystkich można i trzeba uszczęśliwiać według tego samego wzorca.

Życie afirmuje też dorastająca generacja Y, pozbawiona ponoć samodzielności i pasji armia „mistrzów świata", mantrująca: bądź sobą, żyj, jak chcesz, jesteś najlepszy...

To raczej nadmierne eksponowanie poczucia własnej wartości, szczególnie często praktykowane w domach uchodzących za elitarne i wśród późno urodzonych jedynaków. Myślę, że jest to próba lokowania w dziecku własnych niezaspokojonych potrzeb. Także presja, by dziedziczyło zawód czy naukowy dorobek. Niestety, skutek bywa odwrotny, bo tak wychowana młodzież nie pracuje nad sobą i jest odporna na każdą krytykę. A także głucha na innych, istniejących w jej mniemaniu tylko po to, by spełniać jej oczekiwania i życzenia. Z drugiej strony badacze zjawisk wychowawczych podkreślają także wpływy przesunięcia socjalizacyjnego w naszej postindustrialnej kulturze...

Czym jest przesunięcie socjalizacyjne?

To proste zjawisko. Typowe w epoce nowoczesności środowiska wychowawcze, czyli rodzina, szkoła, kościół czy skauting w tradycyjnej, industrialnej kulturze formowały osobowość dziecka, a teraz straciły prymat. Ale bynajmniej nie dlatego, że nie potrafiły go utrzymać. Pojawiła się jednak kultura ulicy, przestrzeń wirtualna, łatwy świat dostępu do bodźców, informacji i innych „autorytetów". A dla dziecka ten, kto reaguje od razu i błyskawicznie rozwiewa jego wątpliwości, jest ważniejszy niż rodzic czy nauczyciel. Przesunięcie dokonało się zatem w kierunku szeroko rozumianej ulicy, czyli obszaru poza kontrolą wychowawców. Pewną rolę odegrała tu także rodzina. Szacuje się bowiem, że w skali każdego społeczeństwa około 30 procent rodziców nie interesuje się swoimi dziećmi...

Porzucają je?

Nie zawsze fizycznie. Oddają babci, dziadkowi, ulicy – to bez znaczenia. Rodzinę degraduje też polityka. Sankcjonuje się wielość sposobów życia ludzi ze sobą, by nie było żadnej trwałości, wartości, więzi ani zobowiązań. Podobnie bezrefleksyjnie eliminuje się Kościół – niegdyś ważny podmiot kulturotwórczy i ośrodek wychowawczy, zwłaszcza w kwestii respektowania dobra i zła. Obecnie to nie młodzież, ale sami dorośli w konfrontacji politycznej wykorzystują najdrobniejsze słabości środowisk wyznaniowych, by zmieść je w ogóle z przestrzeni publicznego wychowania.

Wpływowym ośrodkiem pozostaje szkoła...

Niestety, szkoła w Polsce i na świecie jest w totalnie głębokim kryzysie. Badania na ten temat lada dzień ukażą się w mojej książce. Niegdyś szkoła była forpocztą zmian i nośnikiem wiedzy, a to dzięki wyjątkowości źródeł i osób, które w niej pracowały. To szkoła formowała elitę dla społeczeństwa. Dziś jest plebejska, a jako formacja społeczno-moralna – destruktywna. Mamy bowiem upartyjnioną oświatę. Etaty w Ministerstwie Edukacji obsadzane są przez partie rządzące. A nie ma to nic wspólnego z edukacją publiczną, która powinna liczyć się z interesem tych, którzy ją utrzymują, czyli rodziców.

W szkole jednak rodzice są nieistotni. W niektórych placówkach maluje się linie, by ich nie przekraczali. Wprowadza zamki elektroniczne lub zatrzaskowe w pokoju nauczycielskim, żeby rodzic bezczelnie nie przyszedł zapytać o problem własnego dziecka. Gdy słaba jest rodzina, szkoła i Kościół, szara strefa wpływów ulicy powiększa się. A niektóre środowiska bazujące na antywartościach wykorzystują niezadowolonych, niezaspokojonych, zostawionych samym sobie młodych ludzi jako instrumenty do własnych celów.

Może boimy się karać czy stresować dzieci, bo prawo coraz silniej ogranicza władzę rodzicielską? W Szwecji odbiera się rodzicom dwanaście tysięcy dzieci rocznie...

To szwedzka lewica stworzyła tak szerokie możliwości ingerowania w rodzinę. Ale to jeszcze nie nasza kultura, choć pojawiają się pewne niepokojące symptomy tego zjawiska. Nasi prawnicy są jednak raczej konserwatywni, a polskie prawo dość tradycyjne. Widać to było w latach 90., kiedy dr Maria Łopatkowa proponowała w Sejmie, by zastąpić w prawie termin „władztwo rodzicielskie" – „pieczą rodzicielską" i wezwać naród do ochrony rodziny, zaprzestania przemocy i maltretowania. Zresztą w kodeksie prawa rodzinnego rodzice są wciąż najważniejszymi opiekunami. Jednak wydarzenia ostatnich miesięcy; gdy odbiera się dzieci, bo postawa rodziców wobec szkoły czy innej instytucji jest kontestacyjna albo nie godzą się oni na jakąś terapię, są niedopuszczalne. Moim zdaniem chodzi tu w istocie o testowanie rodziców.

Przez kogo i po co?

A pamięta pani kwestię edukacji seksualnej? Już jest mowa o potrzebie wprowadzenia edukacji seksualnej do przedszkoli, by odpowiednie środowiska mogły zarabiać na rozbuchanym erotyzmie coraz młodszych pokoleń. Najpierw wprowadza się do szkół tzw. młodzieżówki Janusza Palikota, które już podstawówkom oferują rozmaite kursy z edukacji seksualnej w ramach zajęć z wychowania zdrowotnego. A w czasie lekcji mają wtedy miejsce instrumentalne szkolenia. Ale tak naprawdę chodzi o to, by testować granice tolerancji rodziców, skłonności do zezwalania na edukację całkowicie uwolnioną od świata wartości duchowych, od autentycznych więzi, relacji społecznych i rodzinnych.

Jesteśmy testowani przez polityków i stojące za nimi firmy czy korporacje. Jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy, nasze dzieci staną się ofiarami czerpiących z tego korzyści. W końcu mamy kulturę migających znaczeń, tymczasowości, niszczenia autorytetów, wygasania poczucia odpowiedzialności i tłumienia sumień.

—rozmawiała Ewelina Pietryga

Prof. Bogusław Śliwerski jest przewodniczącym Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, pedagogiem z Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie oraz Katedry Podstaw Pedagogiki Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.

W Stanach Zjednoczonych karierę robi tomik kołysanek dla sfrustrowanych rodziców „Śpij już, k..., śpij" Adama Mansbacha. W Europie Zachodniej rośnie liczba rodziców terroryzowanych przez własne dzieci. Czy to bezstresowe wychowanie zbiera żniwo?

Nie bezstresowe, bo nauka w ogóle nie uznaje takiego pojęcia. Nie ma takiej doktryny wychowawczej w żadnym akademickim podręczniku. Nikt zatem na świecie nie kształci ani rodziców, ani nauczycieli, jak wychowywać dziecko w takim ujęciu. Bezstresowe wychowanie to mit. Ma się za to świetnie w debacie publicznej jako metoda winna wszelkiemu aspołecznemu zachowaniu dzieci. Tymczasem jeśli sięgniemy do teorii stresu, okaże się, że tam, gdzie go nie ma, jest... śmierć, bo człowiek bez stresu nie żyje. Problem tylko w tym, jakiego rodzaju stresu doświadcza. Czy tego, który mobilizuje i zachęca, bo o taki w wychowaniu chodzi, czy destruktywnego, który niszczy psychikę dziecka.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kryzys demograficzny, jakiego nie było. Dlaczego Europa jest skazana na wyludnienie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Agnieszka Fihel: Migracja nie załata nam dziury w demografii
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał