Kim dziś są absolwenci szkoły Neilla?
Prześledzono ich losy dość dokładnie. Okazało się, że jak chciał Neill, większość wyrosła na szczęśliwych ludzi, którzy sobie znaleźli miejsce w świecie. Kobiety zostały matkami, pracują jako artystki, pielęgniarki i nauczycielki. Mężczyźni są lekarzami, dziennikarzami i podróżnikami. Byłem zszokowany, oglądając francuski reportaż: mężczyzna po czterdziestce opowiadał, że po opuszczeniu szkoły jako 17-latek nie potrafił czytać ani pisać. Miał za to mnóstwo umiejętności twórczych, rzemieślniczych, podróżował więc po całym świecie, bez trudu zdobywając pracę. Był przy tym człowiekiem dobrego serca, bo nie doznawszy w Summerhill żadnej krzywdy, nie rozumiał, co znaczy krzywdzić innych. Pewnego dnia, gdzieś w Japonii, zaszła jednak potrzeba wypełnienia jakiegoś formularza, a wtedy zdał sobie sprawę, że musi nauczyć się czytać. Udało mu się to w ciągu dwóch dni. Co więcej, żaden z absolwentów tej szkoły nie wyrósł na przestępcę, nie popełnił samobójstwa, nie skończył jako bezdomny. A tymczasem wśród młodzieży z najlepszych liceów mamy w roku po kilka samobójstw. Wydaje się, że taka aktywizująca i afirmująca życie instytucja rozwija szczególnie osoby o silnych charakterach. Ale jak widać, nie wszystkich można i trzeba uszczęśliwiać według tego samego wzorca.
Życie afirmuje też dorastająca generacja Y, pozbawiona ponoć samodzielności i pasji armia „mistrzów świata", mantrująca: bądź sobą, żyj, jak chcesz, jesteś najlepszy...
To raczej nadmierne eksponowanie poczucia własnej wartości, szczególnie często praktykowane w domach uchodzących za elitarne i wśród późno urodzonych jedynaków. Myślę, że jest to próba lokowania w dziecku własnych niezaspokojonych potrzeb. Także presja, by dziedziczyło zawód czy naukowy dorobek. Niestety, skutek bywa odwrotny, bo tak wychowana młodzież nie pracuje nad sobą i jest odporna na każdą krytykę. A także głucha na innych, istniejących w jej mniemaniu tylko po to, by spełniać jej oczekiwania i życzenia. Z drugiej strony badacze zjawisk wychowawczych podkreślają także wpływy przesunięcia socjalizacyjnego w naszej postindustrialnej kulturze...
Czym jest przesunięcie socjalizacyjne?
To proste zjawisko. Typowe w epoce nowoczesności środowiska wychowawcze, czyli rodzina, szkoła, kościół czy skauting w tradycyjnej, industrialnej kulturze formowały osobowość dziecka, a teraz straciły prymat. Ale bynajmniej nie dlatego, że nie potrafiły go utrzymać. Pojawiła się jednak kultura ulicy, przestrzeń wirtualna, łatwy świat dostępu do bodźców, informacji i innych „autorytetów". A dla dziecka ten, kto reaguje od razu i błyskawicznie rozwiewa jego wątpliwości, jest ważniejszy niż rodzic czy nauczyciel. Przesunięcie dokonało się zatem w kierunku szeroko rozumianej ulicy, czyli obszaru poza kontrolą wychowawców. Pewną rolę odegrała tu także rodzina. Szacuje się bowiem, że w skali każdego społeczeństwa około 30 procent rodziców nie interesuje się swoimi dziećmi...
Porzucają je?
Nie zawsze fizycznie. Oddają babci, dziadkowi, ulicy – to bez znaczenia. Rodzinę degraduje też polityka. Sankcjonuje się wielość sposobów życia ludzi ze sobą, by nie było żadnej trwałości, wartości, więzi ani zobowiązań. Podobnie bezrefleksyjnie eliminuje się Kościół – niegdyś ważny podmiot kulturotwórczy i ośrodek wychowawczy, zwłaszcza w kwestii respektowania dobra i zła. Obecnie to nie młodzież, ale sami dorośli w konfrontacji politycznej wykorzystują najdrobniejsze słabości środowisk wyznaniowych, by zmieść je w ogóle z przestrzeni publicznego wychowania.
Wpływowym ośrodkiem pozostaje szkoła...
Niestety, szkoła w Polsce i na świecie jest w totalnie głębokim kryzysie. Badania na ten temat lada dzień ukażą się w mojej książce. Niegdyś szkoła była forpocztą zmian i nośnikiem wiedzy, a to dzięki wyjątkowości źródeł i osób, które w niej pracowały. To szkoła formowała elitę dla społeczeństwa. Dziś jest plebejska, a jako formacja społeczno-moralna – destruktywna. Mamy bowiem upartyjnioną oświatę. Etaty w Ministerstwie Edukacji obsadzane są przez partie rządzące. A nie ma to nic wspólnego z edukacją publiczną, która powinna liczyć się z interesem tych, którzy ją utrzymują, czyli rodziców.
W szkole jednak rodzice są nieistotni. W niektórych placówkach maluje się linie, by ich nie przekraczali. Wprowadza zamki elektroniczne lub zatrzaskowe w pokoju nauczycielskim, żeby rodzic bezczelnie nie przyszedł zapytać o problem własnego dziecka. Gdy słaba jest rodzina, szkoła i Kościół, szara strefa wpływów ulicy powiększa się. A niektóre środowiska bazujące na antywartościach wykorzystują niezadowolonych, niezaspokojonych, zostawionych samym sobie młodych ludzi jako instrumenty do własnych celów.
Może boimy się karać czy stresować dzieci, bo prawo coraz silniej ogranicza władzę rodzicielską? W Szwecji odbiera się rodzicom dwanaście tysięcy dzieci rocznie...
To szwedzka lewica stworzyła tak szerokie możliwości ingerowania w rodzinę. Ale to jeszcze nie nasza kultura, choć pojawiają się pewne niepokojące symptomy tego zjawiska. Nasi prawnicy są jednak raczej konserwatywni, a polskie prawo dość tradycyjne. Widać to było w latach 90., kiedy dr Maria Łopatkowa proponowała w Sejmie, by zastąpić w prawie termin „władztwo rodzicielskie" – „pieczą rodzicielską" i wezwać naród do ochrony rodziny, zaprzestania przemocy i maltretowania. Zresztą w kodeksie prawa rodzinnego rodzice są wciąż najważniejszymi opiekunami. Jednak wydarzenia ostatnich miesięcy; gdy odbiera się dzieci, bo postawa rodziców wobec szkoły czy innej instytucji jest kontestacyjna albo nie godzą się oni na jakąś terapię, są niedopuszczalne. Moim zdaniem chodzi tu w istocie o testowanie rodziców.
Przez kogo i po co?
A pamięta pani kwestię edukacji seksualnej? Już jest mowa o potrzebie wprowadzenia edukacji seksualnej do przedszkoli, by odpowiednie środowiska mogły zarabiać na rozbuchanym erotyzmie coraz młodszych pokoleń. Najpierw wprowadza się do szkół tzw. młodzieżówki Janusza Palikota, które już podstawówkom oferują rozmaite kursy z edukacji seksualnej w ramach zajęć z wychowania zdrowotnego. A w czasie lekcji mają wtedy miejsce instrumentalne szkolenia. Ale tak naprawdę chodzi o to, by testować granice tolerancji rodziców, skłonności do zezwalania na edukację całkowicie uwolnioną od świata wartości duchowych, od autentycznych więzi, relacji społecznych i rodzinnych.
Jesteśmy testowani przez polityków i stojące za nimi firmy czy korporacje. Jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy, nasze dzieci staną się ofiarami czerpiących z tego korzyści. W końcu mamy kulturę migających znaczeń, tymczasowości, niszczenia autorytetów, wygasania poczucia odpowiedzialności i tłumienia sumień.
—rozmawiała Ewelina Pietryga
Prof. Bogusław Śliwerski jest przewodniczącym Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, pedagogiem z Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie oraz Katedry Podstaw Pedagogiki Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.