Gdy wychodził na ulice, był jak kanar wsiadający do tramwaju. Witał go podobny entuzjazm, może nawet jeszcze większy, bo tu przecież prawie cały naród jechał na gapę. Ludzie kupują, sprzedają, świętują, pracują, cieszą się i martwią – wszystko w swoim czasie i odpowiednich proporcjach; życie toczy się dobrze ustalonym rytmem, aż on się nie pojawia i zaczyna ciskać gorzkie słowa z głębi boskiego cierpienia. Na początku, bo potem nie musiał już nic mówić – wystarczyło, że patrzył. A oni odwracali wzrok, jak robi to każdy próbujący odgonić się od myśli, że o czymś zapomniał. Nikt nie jest prorokiem w szczęśliwym kraju, a Izajasz miał tego właśnie pecha, że Pan posłał go do swego ludu w czasie prosperity. Cóż mu pozostało, kontrolerowi boskiej bojaźni, chodzącemu jękowi bólu Ojca odrzuconego przez własne dzieci. Powtarzał tylko to, co usłyszał. Zapowiedzi klęsk nieprawdopodobne dla wszystkich poza nim, dla którego były więcej niż pewne. Obietnice nadziei, przez nikogo poza nim niewyczekiwanej. Jak bardzo owładniętym swoją misją musiał być człowiekiem, skoro nawet swojemu synowi nadał na imię proroctwo: Szear-Jaszub – Reszta Powróci. Będzie taka Resztka, która się nawróci.