W latach 90., w czasie krótkich pobytów w Ameryce uwielbiałam rano w hotelu oglądać programy Marthy Stewart. Po swojej olbrzymiej kuchni w Connecticut Martha poruszała się z gracją, miotając się między szufladą, w której znajdowało się około 18 rodzajów trzepaczek do piany, a lodówką mieszczącą ślicznie poukładane warzywa, mięsa, wędliny i owoce morza. Blond gospodyni domowa w nieskazitelnym sweterku z kaszmiru radziła, jak ugotować esencjonalny rosół i zamrozić go w plastikowych pojemnikach na później (miał mieć kolor brązowy), jak zrobić „prawdziwe polskie gołąbki”, jak sprawić, by drugie śniadanie smakowało dziecku w szkole. Wystarczyło kanapki powycinać w kwiatki…