Jakiś czas temu miałem okazję wyjechać na pewne literackie stypendium za granicę. W miasteczku nie było wielu restauracji, za to całkiem sporo pisarzy i tłumaczy z całej Europy. W takim właśnie, międzynarodowym i literackim, gronie trafiłem pewnego razu do lokalu, w którym oferowano dania kompletnie do siebie niepasujące, za to popularne pod każdą szerokością geograficzną. Była pizza i kebab, makarony i ryby, hot dogi i burgery, dania mięsne i jarskie. Kuchnia typowo skandynawska (bo rzecz się działa w Szwecji) i typowo turecka, doprawiona typowo włoską i typowo amerykańską. Wspólnie z kolegami pisarzami nazwaliśmy tę restaurację postmodernistyczną. Była w tym głęboka ironia i sztubacki dowcip jednocześnie. Jako że na menu złożyły się elementy z różnych obszarów, które byle jak poskładano i w sumie jakoś się to komponowało, choć poszczególne dania niekoniecznie do siebie pasowały. Nie muszę chyba dodawać, że w takim miejscu, gdzie robią wszystko i na niczym dobrze się nie znają, można się zatruć jedzeniem. Co też w końcu nam się przydarzyło.