Powiedzieć, że historia Papryczek jest pieprzna i pikantna, to używanie eufemizmów. Dlatego lepiej może strawestować słowa wokalisty Anthony'ego Kiedisa, który powiedział o swoim życiu, że przeniósł się z Michigan do Hollywood, ale na końcu kalifornijskiej tęczy znalazł więcej, niż mógł udźwignąć. Bo amerykański sen o sukcesie i sławie jest bodaj najbardziej podstępną pułapką na świecie. W Hollywood rajskie pejzaże bywają przedsionkiem piekła na ziemi.
Mógłby o tym powiedzieć coś więcej pierwszy gitarzysta zespołu Hillel Slovak. Mógłby – gdyby nie przedawkował heroiny. Wiele wie na ten temat jego genialny następca John Frusciante, który dwa razy znalazł się w szeregach grupy. Pierwszy raz po śmierci Slovaka. I drugi raz po tym, gdy o mało co nie doprowadził do własnego pogrzebu, zaszywając się w narkomańskiej melinie. Wyszedł z niej, wyszedł też z nałogu, by nagrać z kolegami genialne płyty: „Californication", „By the Way" i „Stadium Arcadium". Jednak podczas chorzowskiego koncertu zespołu w 2007 roku, który nie należał do udanych, bo między muzykami zamarła komunikacja, mogliśmy zrozumieć, co znaczy „californication". Mniej więcej tyle co polskie: „Miałeś, chamie, złoty róg, ostał ci się ino sznur", czyli totalne zmarnowanie największej życiowej szansy.
Zatrzymane tournée
Anielsko piękna Kalifornia, gdzie powstali Red Hot Chili Peppers, przyciąga nieograniczoną wręcz perspektywą szans, ale tych, którzy dadzą się zwieść mirażom jak patron przegranych rockowych gwiazd Jim Morrison, odsyła na cmentarz. Albo w najlepszym przypadku do pokątnych noclegowni na Venice Beach w Los Angeles. Za dnia jest cudownie, wieczorem można się poczuć jak w dusznym koszmarze. Spotykają się tam dilerzy, ćpuny i bezdomni. I oto właśnie zagrożenie chodziło Kiedisowi, gdy powiedział, że znalazł w Kalifornii więcej, niż mógł udźwignąć.
O tym, że zespół wciąż żyje na krawędzi, przekonała najnowsza majowa historia. Grupa świętowała właśnie sukces singla „Dark Necessities" z pierwszej od pięciu lat płyty „The Getaway" zaplanowanej na 17 czerwca. Szykowała się też do pierwszego koncertu w Ameryce. Jednak fani zamiast show zobaczyli muzyków wchodzących na scenę bez Kiedisa, który został właśnie odwieziony do szpitala. Jego koledzy przeprosili fanów za nieprzewidziane perturbacje, zaś basista Flea powiedział: – Żyjemy, żeby grać, ale kwestie zdrowotne to uniemożliwiły. Wrócimy wkrótce. Zagramy jak dzikie zwierzaki, jakimi jesteśmy. Przepraszamy.
Stres związany ze stanem zdrowia Kiedisa nabrał wymiaru globalnego. Grupa ma być przecież atrakcją światowego tournée i największą gwiazdą tegorocznego Open'era w Gdyni. Mogła sobie poradzić ze śmiercią pierwszego gitarzysty i odejściem drugiego, ale bez wokalisty musiałaby zamilknąć. Na szczęście on sam dał ostatnio głos. – Nie jest znakomicie, ale jest dobrze – wyznał podczas kuracji, deklarując powrót do zdrowia po problemach związanych z żołądkiem. Miejmy nadzieję, że nie jest to dyplomacja przysłaniająca zagrożenie trasy koncertowej.