Reklama

Red Hot Chili Peppers dymią na Open'erze

Red Hot Chili Peppers to jedna z najważniejszych rockowych grup. Sprzedała 80 mln albumów, choć jej instrumentaliści przesadzali z używkami, a wokalista Anthony Kiedis nabawił się zapalenia wątroby. Papryczki zagrają 30 czerwca na Open'erze. I jest nowa płyta „The Getaway".

Aktualizacja: 19.06.2016 17:03 Publikacja: 16.06.2016 13:19

Fot. Steve Keros

Fot. Steve Keros

Foto: Warner Music

Powiedzieć, że historia Papryczek jest pieprzna i pikantna, to używanie eufemizmów. Dlatego lepiej może strawestować słowa wokalisty Anthony'ego Kiedisa, który powiedział o swoim życiu, że przeniósł się z Michigan do Hollywood, ale na końcu kalifornijskiej tęczy znalazł więcej, niż mógł udźwignąć. Bo amerykański sen o sukcesie i sławie jest bodaj najbardziej podstępną pułapką na świecie. W Hollywood rajskie pejzaże bywają przedsionkiem piekła na ziemi.

Mógłby o tym powiedzieć coś więcej pierwszy gitarzysta zespołu Hillel Slovak. Mógłby – gdyby nie przedawkował heroiny. Wiele wie na ten temat jego genialny następca John Frusciante, który dwa razy znalazł się w szeregach grupy. Pierwszy raz po śmierci Slovaka. I drugi raz po tym, gdy o mało co nie doprowadził do własnego pogrzebu, zaszywając się w narkomańskiej melinie. Wyszedł z niej, wyszedł też z nałogu, by nagrać z kolegami genialne płyty: „Californication", „By the Way" i „Stadium Arcadium". Jednak podczas chorzowskiego koncertu zespołu w 2007 roku, który nie należał do udanych, bo między muzykami zamarła komunikacja, mogliśmy zrozumieć, co znaczy „californication". Mniej więcej tyle co polskie: „Miałeś, chamie, złoty róg, ostał ci się ino sznur", czyli totalne zmarnowanie największej życiowej szansy.

Zatrzymane tournée

Anielsko piękna Kalifornia, gdzie powstali Red Hot Chili Peppers, przyciąga nieograniczoną wręcz perspektywą szans, ale tych, którzy dadzą się zwieść mirażom jak patron przegranych rockowych gwiazd Jim Morrison, odsyła na cmentarz. Albo w najlepszym przypadku do pokątnych noclegowni na Venice Beach w Los Angeles. Za dnia jest cudownie, wieczorem można się poczuć jak w dusznym koszmarze. Spotykają się tam dilerzy, ćpuny i bezdomni. I oto właśnie zagrożenie chodziło Kiedisowi, gdy powiedział, że znalazł w Kalifornii więcej, niż mógł udźwignąć.

O tym, że zespół wciąż żyje na krawędzi, przekonała najnowsza majowa historia. Grupa świętowała właśnie sukces singla „Dark Necessities" z pierwszej od pięciu lat płyty „The Getaway" zaplanowanej na 17 czerwca. Szykowała się też do pierwszego koncertu w Ameryce. Jednak fani zamiast show zobaczyli muzyków wchodzących na scenę bez Kiedisa, który został właśnie odwieziony do szpitala. Jego koledzy przeprosili fanów za nieprzewidziane perturbacje, zaś basista Flea powiedział: – Żyjemy, żeby grać, ale kwestie zdrowotne to uniemożliwiły. Wrócimy wkrótce. Zagramy jak dzikie zwierzaki, jakimi jesteśmy. Przepraszamy.

Stres związany ze stanem zdrowia Kiedisa nabrał wymiaru globalnego. Grupa ma być przecież atrakcją światowego tournée i największą gwiazdą tegorocznego Open'era w Gdyni. Mogła sobie poradzić ze śmiercią pierwszego gitarzysty i odejściem drugiego, ale bez wokalisty musiałaby zamilknąć. Na szczęście on sam dał ostatnio głos. – Nie jest znakomicie, ale jest dobrze – wyznał podczas kuracji, deklarując powrót do zdrowia po problemach związanych z żołądkiem. Miejmy nadzieję, że nie jest to dyplomacja przysłaniająca zagrożenie trasy koncertowej.

Reklama
Reklama

„Dark Necessities" – wspomniany pierwszy singel z nowego albumu „The Getaway" – świadczy bowiem o innego rodzaju problemach – psychicznych. Napisana przez Kiedisa piosenka ma formę wyznania skierowanego do ukochanej. Kiedis opowiada o tym, jak mroczna jest wyobraźnia człowieka, który zasmakował w narkotykach, i jak trudno go zrozumieć, gdy wybiera złą pokusę zamiast miłości, ukochanej osoby oraz szczęśliwego życia.

„Kiedy bierze się dużo kokainy albo pije często alkohol, sposób myślenia ulega rozchwianiu, a człowiek robi rzeczy, których normalnie by nie zrobił – powiedział Kiedis w autobiografii „Blizna". – Choć nie wiem, czy sypianie z różnymi dziewczynami przez połowę czasu spędzonego na tournée, gdy miłość mojego życia została w Los Angeles, wynikało z zaburzonego toku myślenia. Na tamtym etapie nie kierowałem się żadnymi zasadami moralnymi. Mimo że nie przestałem kochać mojej Jennifer i codziennie rano o niej myślałem, zdradzanie nie było żadnym problemem. To była kwestia rozpędu. Kiedy mężczyzna aktywnie nie szuka kobiet, traci ów rozpęd i nawet jeśli w którymś momencie zmieni zdanie, znalezienie partnerki do łóżka sprawia mu trudność. Gdy jednak uprawia seks co wieczór, wówczas jest na właściwej orbicie. Rzecz przychodzi bez wysiłku, zwłaszcza jeśli znajduje się w centrum zainteresowania. A wtedy na tym mi zależało".

Dzieciństwo w dymie marihuany

Trudno się dziwić temu, co mówi Kiedis, jeśli miało się takie dzieciństwo jak on. Matka Peggy, zanim jeszcze związała się z ojcem Kiedisa, w 1958 roku wdała się w romans z czarnoskórym sportowcem, co w ówczesnej rasistowskiej Ameryce było nie do pomyślenia. Wtedy pojawił się jednak Jack Kiedis, który wyszedł właśnie z więzienia po odsiadce wyroku za włamanie. Sprawy potoczyły się błyskawicznie i 17-letnia Peggy otrzymała zgodę rodziców na poślubienie starszego o trzy lata mężczyzny.

– Już kilka tygodni po ślubu mój tato zaczął zdradzać mamę – wspomina Kiedis.

Przed rozpadem małżeństwo chwilowo uratowała zazdrość Jacka, który starając się o rozpoczęcie kariery filmowej w Los Angeles, wrócił do żony na wieść o licznych absztyfikantach kręcących się wokół małżonki. Rodzina przeprowadziła się do Los Angeles, gdy Anthony miał trzy lata, i wtedy rozpadła się bezpowrotnie. Ojciec utrzymywał jednak relacje z synem, zatrudniając go na planie swoich filmowych etiud. Kariery Spielberga jednak nie zrobił. Dobrze zapowiadającą się przyszłość przerwało spotkanie Jacka z pewną ponętną kelnerką w 1966 roku. Zaczynało się tak zwane hipisowskie lato miłości, a ojca skusiła nie tylko uroda kobiety, ale i jej skręty. I nie dość, że sam rozsmakował się w narkotykach, dmuchnął czteroletniemu synowi prosto w nos marihuanowy dym. Tak jakby był dilerem.

– Tato, czy ja śnię? – spytał syn.

Reklama
Reklama

– Nie, nie śnisz – odparł ojciec. Anthony miał wtedy pierwszy odlot, czego objawem była próba wspięcia się na słup z sygnalizacją świetlną.

Mama z kolei zakochała się w barmanie, który uwielbiał bójki w stylu westernowego saloonu. Nieraz okładała mu twarz lodem, by zminimalizować ból. Nie były to inspirujące widoki dla dziecka, które posłane do szkoły nie miało żadnej motywacji do nauki. Anthony manifestacyjnie przeklinał, bulwersując dzieci i dorosłych, zagustował też w okradaniu pobliskiego sklepu z batoników.

Ojciec znalazł przystań w Hollywood u bogatej kochanki, która prowadziła u boku wielu mężczyzn coś w rodzaju hipisowskiej komuny nafaszerowanej narkotykami i aurą wolnej miłości. Wszyscy zajmowali się sprzedażą marihuany, co dawało spore przychody. Mały Anthony wszedł kiedyś do pokoju, w którym liczono banknoty, i skwitował to naiwną uwagą: „OK, nie chcę być w tym pokoju, skoro oni odrabiają tu matematykę!".

Dostrzegł też, że podejrzany proceder daje wielkie pieniądze i przyciąga tłumy pięknych dziewcząt. Może dlatego, gdy miał 12 lat, przyjął od ojca pierwszego jointa oraz zaproszenie do sesji z jego 18-letnią dziewczyną, w której zgodził się na rolę fotografa kobiecej nagości. Dwa lata później ojciec był już dilerem kokainy i antydepresantów na dużą skalę, a głównym rekwizytem w domu stała się waga do porcjowania dragów. Przed synem nigdy nie krył się z tym, co robi i z czego się utrzymuje. Anthony widział, że tatę-dilera odwiedzały gwiazdy kina i telewizji oraz piękne kobiety. Za jedyną irytującą rzecz uważał nocne wizyty klientów na głodzie, które nie pozwalały mu spokojnie spać. Zdecydowanie wolał nocne lokale, gdzie obok stolika ojca siadali członkowie Led Zeppelin, Alice Cooper lub Keith Moon z The Who. A gdy nadchodziły wakacje, na czas wyjazdu do mamy dostawał solidną wyprawkę złożoną z kolumbijskiej kokainy. Gdy zaś tej nie starczyło, zaczęły się kradzieże whisky w supermarketach.

Poruszający się na peryferiach show-biznesu ojciec wkręcał syna na castingi, ten zaś wygrywał je w cuglach. Tak Anthony trafił na plan kolejnego po „Rockym" filmu Sylwestra Stallone'a – „F.I.S.T.". Miał nadzieje na głębszą relację z gwiazdorem, ale gdy jako filmowy syn zaproponował mu pogawędkę, ten posłał go do diabła. Piekło Hollywood Kiedis sportretował po latach w piosence „Californication", śpiewając o dziewczynach marzących o sławie, chirurgach plastycznych-szarlatanach, życiu w stylu porno, czyli o „końcu świata i całej zachodniej cywilizacji". Bo w końcu zdobył się na refleksję o bagnie, w którym tkwił po uszy, produkując skądinąd niepowtarzalnie rewelacyjne piosenki.

Ozonowa kuracja

Mało który z rockmanów bezwzględnie jak Kiedis podsumował lata narkotycznego lotu donikąd oraz męskiej pychy. W autobiografii opowiada swoją historię dla przestrogi, nie cenzurując zwłaszcza fragmentu dotyczącego dragów: „Przez lata napełniałem strzykawki i robiłem sobie zastrzyki z kokainy, speedu, heroiny Black Tar, perskiej heroiny, a raz nawet z LSD. Dzisiaj jednak zastrzyk robi mi piękna pielęgniarka Sat Hari, zaś substancja, którą wprowadza do organizmu, to ozon, cudownie pachnący gaz, od lat oficjalnie używany w Europie do leczenia wszystkiego – począwszy od wylewu krwi, a skończywszy na raku".

Reklama
Reklama

Z wyznania Kiedisa warto zapamiętać też fragment: „Większość życia spędziłem na poszukiwaniu szybkich przyjemności i porządnych kopów. Szprycowałem się pod mostami w towarzystwie meksykańskich gangsterów i w apartamentach hotelowych, w których doba kosztowała tysiąc dolarów. Teraz popijam witaminizowaną wodę i wolę dzikie łososie od hodowlanych. Przyjmuję dożylnie ozon, ponieważ w trakcie eksperymentów z narkotykami nabawiłem się zapalenia wątroby typu C. Musiało minąć wiele lat doświadczeń, introspekcji i rozważań, abym osiągnął stan, w którym mogę wbić sobie igłę w ramię, by usunąć z organizmu toksyny, zamiast je tam wprowadzać".

Pewnie tylko lekarze specjaliści mogliby zanalizować wpływ ustatkowania się starzejących gwiazd rocka na ich muzykę. Nagrania zespołu w czasach Hillela Slovaka (1983–1988) eksplodowały rytmami funky i żadna z wcześniejszych „białych" grup rockowych nie rozwinęła w tak frapujący sposób osiągnięć murzyńskich mistrzów soul z Jamesem Brownem na czele. Z kolei gdy w szeregach zespołu znajdował się z przerwami John Frusciante (1988–2009), nagrania miały moc muzyki Hendrixa. Potem stały się łagodniejsze. Tak jest już na płycie „I'm with You" z 2011 roku, nagranej z Joshem Klinghofferem, wieloletnim asystentem muzycznym i przyjacielem Frusciantego.

Najnowsza płyta „The Getaway" jest jeszcze bardziej taneczna, melodyjna, pozbawiona ostrych gitar. Kiedis, który kiedyś niemal rapował, teraz śpiewa. Może tak działa dieta oparta na witaminizowanej wodzie i ozonie?

Muzycy postanowili wyjść z cienia ścigającej ich nieustannie śmierci. Pragnęli zastąpić wielkie emocje poczuciem harmonii. Nowy etap działalności w 2011 roku bez Frusciantego zaczęło nagranie powstałe w odpowiedzi na śmierć Brendana Mullena, bliskiego przyjaciela grupy, właściciela słynnego klubu punkowego Masque w Los Angeles. Red Hoci, zamiast rozpaczać nad kolejnym nieszczęściem, wyładowali złość, grając, gdy tylko Kiedis zaczął nucić nowy motyw. Obecny w studio Josh Klinghoffer przyłączył się do improwizacji, współtworząc „Brendan's Death Song", a także wymyślił tytuł albumu „Jestem z wami".

Papryczki straciły Mullena i Frusciantego, ale zyskały nowego członka zespołu. Może nie tak genialnego jak Frusciante, ale ile można spacerować z geniuszem pod rękę po ostrzu brzytwy? „Nie było lepszego muzyka na ziemi, który mógł się nam przytrafić – powiedział basista Flea magazynowi „Rolling Stone". – Josh nie dorównuje wirtuozerią Frusciantemu, ale trzyma w ryzach naszą muzykę, gra też na perkusji i fortepianie".

Reklama
Reklama

Frusciante był sercem grupy i napędzał jej muzyczny krwiobieg. Do dziś za przełomowe, największe osiągnięcie zespołu uważa się drugą nagraną z jego udziałem płytę „Blood Sugar Sex Magik" (1991). Alternatywnej grupie udało się wtedy wynegocjować kontrakt na trzy płyty wart 6 mln dolarów. Z myślą o sesji nagraniowej słynny producent Rick Rubin wynajął w Hollywood willę zbudowaną dla króla Edwarda VIII. Mieszkał tam m.in. prestidigitator Harry Houdini, zażywali LSD Beatlesi, bywał Jimi Hendrix. W tak wyjątkowym miejscu powstał jeden z najważniejszych albumów w historii rocka, który zrewolucjonizował muzykę lat 90.

To wtedy muzycy RHCP, na początku nie widząc sensu nagrania ballady „Under the Bridge", w końcu zdecydowali się zarejestrować piosenkę, która okazała się ich największym hitem. Płyta sprzedała się w 13 milionach egzemplarzy. Frusciante wstydził się globalnej sławy i bojkotował stadionowe koncerty, grając w kącie sceny. Następnego albumu z kolegami już nie nagrał. Jego wielkie ćpanie trwało przez połowę lat 90. Wziął udział dopiero w sesji „Californication" (1999). Piosenki stały się surowsze i przepojone smutkiem.

Po kilku latach psychicznego rozbicia muzycy wybrali stan wewnętrznego skupienia, refleksji. Niektórych wielce zaskoczył fakt, że album sprzedał się w 15 milionach egzemplarzy, windując pozycję Papryczek na listach przebojów. Ale nie pieniądze zjednoczyły ich ponownie. Mieli poczucie, że idą do przodu tylko wtedy, gdy są razem i się wspomagają. Znamienny był obraz z koncertu promującego album „By The Way" (2002) w paryskiej Olimpii. Zanim się zaczął, muzycy stanęli w kręgu i spojrzeli sobie głęboko w oczy jak ludzie, którzy wiele przeżyli razem. Widać było, że wspólny występ i rozpoczęcie kolejnej światowej trasy nie jest dla nich błahostką.

Na koniec rytuału basista Flea uklęknął przed Frusciantem i ucałował go w rękę, dziękując, że wybrał życie. Ale gitarzysta długo jeszcze sprawiał wrażenie, jakby miał ręce pokłute igłami: jako jedyny wystąpił w koszuli z długimi rękawami. Potem firmował fenomenalny podwójny album „Stadium Arcadium" (2006) i odszedł, by zająć się nagrywaniem eksperymentalnych płyt gitarowych. Bez niego krew w muzycznym krwiobiegu płynie wolniej, ale w pewnym wieku zbyt szybki puls i wysokie ciśnienie mogą prowadzić nawet do przedwczesnej śmierci.

– Dzięki Bogu za przemianę, bo moje doświadczenie podpowiada, że zawsze, kiedy się dryfuje, wcześniej czy później dochodzi do katastrofy – komentował Anthony Kiedis. – Dzięki zmianie składu znowu zaczęliśmy komponować piękną i wspaniałą muzykę.

Reklama
Reklama

– Mamy nowy zespół, tylko nazwa jest stara – uznał Chad Smith, perkusista. A najbardziej z przemiany zespołu cieszy się Flea, który po odejściu Frusciantego również myślał o opuszczeniu grupy. Tymczasem gdy dołączył do nich Josh, pokryty tatuażami Flea zapisał się na Wydział Teorii Muzyki i Kompozycji Uniwersytetu Południowej Kalifornii.

– Moją pracą domową była m.in. analiza fug Bacha, co bardzo pomogło mi w komponowaniu piosenek z użyciem fortepianu – chwali się teraz.

No cóż, po pięćdziesiątce nawet punkowcy stają się klasykami!

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Brat”: Bez znieczulenia
Plus Minus
„Twoja stara w stringach”: Niegrzeczne karteczki
Plus Minus
„Sygnaliści”: Nieoczekiwana zmiana zdania
Plus Minus
„Ta dziewczyna”: Kwestia perspektywy
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Hanna Greń: Fascynujące eksperymenty
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama