W kilka grudniowych wieczorów przeczytaliśmy z synem „Wrońca" Jacka Dukaja. Książkę tak mało „dobranockową", jak to sobie tylko można wyobrazić. Zupełnie różną od tych wszystkich uśmiechniętych i pouczających opowiastek, jakimi przemysł beztroski każe nam karmić dzieci. To baśń, która coś wie. Nie tylko o pewnej długiej, zimowej nocy, po której nie było teleranka. O Milipantach-Turbulantach, Podwójnych Agentach i kłamliwych Bubekach. O Maszynach-Szarzynach, Szpiclach spiczastych i Członkach na plenum się pleniących. MOMO pałującym i krukach czarnych na szarym niebie i brudnym śniegu. Ona wie coś o nas, o nas dwóch, ojcu czytającym i synu zasłuchanym. Wie i, co ważniejsze, nie waha się tego powiedzieć. A to, co ma do powiedzenia, przeraża, jak tylko przerażać może i powinna baśń. Ta, która nie ma na celu podarować snu spokojnego i kolorowego, tylko wyrwać z letargu, odszarzyć myśli i serce.