Melancholia po mundialu sromotnie przegranym przez piłkarzy, których patriotyczno-reklamowe wzmożenie uczyniło biało-czerwonymi orłami, to dobry moment, by się zastanowić, czy sport zasługuje na ten wyjątkowy status, jaki zyskał w epoce globalnej telewizji i ugruntowuje w czasach wszechwładnego internetu. Oczywiście, zadając sobie to pytanie, należy od razu założyć, że tych, którzy sport uważają za uzurpatora nawet w popkulturowej papce, przekonać do jego walorów się nie da, a kibiców narkomanów nie zrażą najbardziej niepodważalne dowody, że zaprzedał się komercji, dopingowi i polityce.
Racjonalne spojrzenie, z pominięciem obu skrajności, nie dostarcza jednak zbyt wielu powodów, by na sport patrzeć wciąż z niezachwianą wiarą w jego wartości. Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl) z organizacji, która nie była nastawiona na zysk, stał się jednym z najpotężniejszych koncernów światowego show-biznesu i choć ekscesy z epoki Juana Antonia Samarancha (kupczenie głosami przy wyborze gospodarzy igrzysk, pospolite łapownictwo, ostentacyjne przymykanie oka na farmakologiczny doping) dziś już tak bardzo nie zatruwają olimpizmu, to trudno uznać, że następcy hiszpańskiego barona zapoczątkowali wiatr odnowy. Wokół ruchu olimpijskiego jest ciszej, podczas sesji MKOl w hotelowych pokojach już chyba nikt nie proponuje łapówek, jak działo się to choćby w Moskwie w roku 2001, gdy wybierano następcę Samarancha (na szczęście został nim belgijski chirurg Jacques Rogge, a nie południowokoreański biznesmen gotowy wszystkie głosy kupić).
Ostentacyjną korupcję udało się ukrócić, ale pięć olimpijskich kółek to już nie jest symbol kojarzący się wyłącznie z coubertinowską wizją. Fachowcy od reklamy przekonują, że pozostaje on jednym z najbardziej rozpoznawalnych graficznych znaków, ale podstawą jego wartości nie są już ideały, lecz jedynie handlowy potencjał, popularność igrzysk wyrażająca się telewizyjną oglądalnością.
Kara za Putina
Tuż przed igrzyskami w Sydney (rok 2000), po konferencji prasowej ówczesnego szefa MKOl, wielki angielski dziennikarz Simon Barnes napisał w „Timesie" zdanie, które przeszło do historii: „Pierwszy złoty medal olimpijski zdobył faworyt, Jego Fałszywa Ekscelencja Juan Antonio Samaranch w swojej koronnej konkurencji – unikaniu pytań".
Ta diagnoza przy obecnym szefie Thomasie Bachu też jest aktualna. Niemiec robi wprawdzie o wiele sympatyczniejsze wrażenie, ale na najważniejsze pytania również odpowiadać nie chce. Koszty organizacji igrzysk są tak gigantyczne, że pozwolić sobie na nie mogą tylko kraje najbogatsze lub dyktatorskie. MKOl wciąż jest tylko właścicielem tego spektaklu, wprawdzie dzieli się zyskami, ale roli współorganizatora przejąć nie chce. Woli dawać igrzyska Rosji czy Chinom, zamiast wsłuchać się z troską w głosy obywateli miast kandydatów, którzy ten zaszczyt odrzucają. Jeden fakt jest porażający: wszędzie tam, gdzie spytano mieszkańców w referendum, czy chcą igrzysk, odpowiedź była odmowna. Zapewne dlatego nawet Paryż obnoszący się z urzędowym optymizmem zapytać ludzi się nie ośmielił.