Mogę nagrywać naszą rozmowę?
Krzysztof Piesiewicz:
Aktualizacja: 16.07.2011 01:00 Publikacja: 16.07.2011 01:01
Foto: Fotorzepa, Wojciech Grzędziński Woj Wojciech Grzędziński
Mogę nagrywać naszą rozmowę?
Krzysztof Piesiewicz:
...
Nie upubliczniam nagrań w Internecie...
...
Co za ulga, że się pan uśmiecha! Bałam się, że zastanę tu kogoś w typie sędziego z „Trzech kolorów. Czerwony", siedzącego w fotelu, zgorzkniałego i obrażonego na cały świat.
Uśmiecham się, a nawet często śmieję. Dziś rozbawił mnie bardzo pewien adwokat, który opowiadał mi, jak to jego patron brał kiedyś do ręki akt oskarżenia, kładł na stole sędziowskim i wykrzykiwał: – Ten akt oskarżenia to się nadaje do „Szpilek"! Tylko kto jeszcze pamięta „Szpilki"? A swoją drogą wie pani, skąd się wzięła postać sędziego?
Nie.
Krzyś Kieślowski przywiózł sobie z Japonii jeden z pierwszych telefonów bezprzewodowych, taką „cegłę". Chodził po mieszkaniu i bez przerwy dzwonił. Aż przyszedł sąsiad i powiedział, że on te wszystkie jego rozmowy słyszy w swoim radiu. I tak powstał w „Czerwonym" sędzia podsłuchujący sąsiadów.
Zaszył się pan kompletnie po tzw. sprawie Piesiewicza. Co pan robił w tym czasie?
Przez pierwsze miesiące byłem w kompletnym szoku, nie mogłem zrozumieć, dlaczego ktoś mi to zrobił. Długo i profesjonalnie przygotowywał. Chorowałem...
Serce?
Tak. Na dłuższy czas trafiłem do szpitala, na szczęście świetnie się mną zajął mój przyjaciel, znany profesor. Pomógł nie tylko memu ciału, ale i psychice. Potem wyjechałem na narty, ale byłem w tak kiepskim stanie, że nie mogłem jeździć. Najcięższe było to, że ta sprawa bardzo uderzyła w moich bliskich. Dobiła mojego brata Witka – był bardzo schorowany, zmarł w trakcie tej afery. Zdążyłem go raz odwiedzić. Następnego dnia odszedł.
Miał pan takie momenty, kiedy nie chciał już dalej żyć?
Tak, dziś wiem, że godność jest niekiedy ważniejsza niż życie. Ale nie rozmawiajmy o tym. Cięcie!
Skoro przechodzimy na nomenklaturę filmową, to czy tworzył pan coś w czasie „zaszycia"?
Tak, dopracowałem scenariusze „Wiary" i „Miłości". Ale nie mam już radości z pisania scenariuszy, chętnie stworzyłbym tylko coś do teatru. W ogóle chcę po prostu pisać bez posiłkowania się tą całą maszynerią produkcyjną i tymi, którzy ją finansują.
Kiedy zapadnie wyrok w sprawie szantażystów?
Sąd wyznaczył kolejną rozprawę na 25 sierpnia, wtedy powinny być mowy końcowe. Wszystkie dowody zostały już przeprowadzone. Zmęczony jestem tą sprawą, chciałbym, żeby proces się wreszcie zakończył.
Był pan przez całe lata obrońcą, ale też oskarżycielem posiłkowym, tak jak w sprawie Popiełuszki. Teraz występuje pan w charakterze pokrzywdzonego, a może się okazać, że wkrótce oskarżonego w sprawie o narkotyki. Zmienił się pański punkt siedzenia na sali sądowej. Czy także punkt widzenia na tę salę, na proces...
Na sali sądowej byłem tylko raz, gdy musiałem złożyć zeznania w charakterze pokrzywdzonego. Przez długi czas moja kondycja była na tyle kiepska, że nie byłem w stanie spojrzeć na oskarżonych, czytać dokumentów związanych ze sprawą. Z tej perspektywy tym bardziej doceniam rolę i pomoc mądrego adwokata.
A dokładnie adwokatów; pana pełnomocnikami są Czesław Jaworski i Krzysztof Stępiński, nie tylko świetni adwokaci, ale zdaje się i przyjaciele. A skoro jesteśmy przy przyjaciołach, to wszyscy zdali egzamin?
Na szczęście wszyscy, bez wyjątku. A Czesław i Krzysztof to nie tylko doskonali prawnicy, ale i wspaniali ludzie. Czasami nie chodzi tylko o prawo, ale o to, że ktoś jest obok.
Ale wracając do tego punktu siedzenia...
Doceniam fakt, że sąd rozpatruje sprawę przy drzwiach zamkniętych. Gdyby było inaczej, kontynuowałby zamiary sprawców.
Co pan czuje, patrząc na szantażystów w sądzie?
Ludzie są chciwi, ale jeszcze ta podłość i zaplanowana manipulacja. Kiedy już zostali zatrzymani, to jeszcze upublicznili nagrania zdobyte w sposób przestępczy. Wiem, że nie chodziło tylko o pieniądze...
Pan, wieloletni adwokat, dziwi się, że ludzie bywają podli?
Przyznaję, że jest we mnie dużo naiwności, ale to bywało też w życiu moją siłą. Pewnie już zawsze tak się będę głupio dziwił. Chociaż przez chwilę spojrzałem na nich inaczej, gdy na rozprawie mnie przeprosili.
I myśli pan, że to było szczere, a nie na potrzeby gry procesowej?!
Nie mogę zakładać, że na pewno było nieszczere.
Z pana rzeczywiście straszny naiwniak!
Może i tak. Choć oni naprawdę mieli znakomicie przygotowany tzw. profil psychologiczny ofiary. Ale o tym innym razem...
Wie pani, różne rzeczy można mi zarzucać, ale, do diabła, nie to, że chodzę w sukienkach! To była precyzyjnie przygotowywana prowokacja, te panie przywiozły w torbie wszystkie rekwizyty, stroje, szminki. Pamiętam tylko, że po jakiejś półgodzinie ich pobytu poczułem się źle. Potem już nic nie pamiętam.
Ludzie się zastanawiają, skąd człowiek na pana poziomie ma kontakty z takim półświatkiem.
Nie mam żadnych kontaktów. Ta główna oskarżona zaczepiła mnie przy Mariotcie, zaczęliśmy rozmawiać.
To podobno jakaś wulgarna dziewczyna.
Ależ skąd, robiła dobre wrażenie. Normalna, schludnie ubrana, taki typ urzędniczki. Może trochę neurotyczna. Nie chcę o tym gadać, denerwuje mnie, że już się zaczynam tłumaczyć!
Jeśli szantażyści zostaną skazani, to przyniesie to panu jakąś ulgę, oczyszczenie, odwet?
Nie czuję kompletnie nic.
Nic a nic?
Nic. Kompletna pustka. Chcę tylko, by ta sprawa się skończyła.
Nie pokazuje się pan publicznie. Boi się pan reakcji ludzi?
Nie, bo spotykam się z ogromną życzliwością obcych ludzi. Dostaję ogromną ilość e-maili z wyrazami wsparcia, choć bywa, że te e-maile mnie zadziwiają.
Z jakiego powodu?
Ludzie piszą mniej więcej w takim duchu: „Nie interesuje mnie pana prywatne życie, to wyłącznie pana sprawa. I tak pana cenię, życzę wszystkiego dobrego". Rzecz w tym, że te sfilmowane przebieranki to nie jest moje prywatne życie! To perfidna ustawka zaplanowana przez szantażystów. W pewnym momencie nie kierowałem już swoim postępowaniem w sposób świadomy. Mogli robić, co chcieli.
No właśnie, bo jest jeszcze kwestia, czy sam się pan wprowadził w stan niepoczytalności, czy został pan wprowadzony. Sprawa o posiadanie i udzielanie narkotyków jest umorzona, dopóki chroni pana immunitet.
Nie. To nie narkotyki. Zostawmy to. Oni są przebiegli i inteligentni.
Wielokrotnie słyszałam opinie dotyczące tej sprawy, które można by streścić następująco: sfera obyczajowa tej afery wcale mnie jakoś specjalnie nie emocjonuje, ale przekonywanie przez Piesiewicza, że wciągał nosem leki, jest beznadziejne...
A ja już wielokrotnie to tłumaczyłem i nie chcę wyjaśniać po raz kolejny. Ta sprawa trwa i jestem w niej ofiarą! Ci, którzy debatują o immunitecie, niech się lepiej głębiej nad nim zastanowią. Bo jest instytucja immunitetu, ale i instytucja prowokacji.
Podobno został pan adwokatem tylko dlatego, że ojciec kazał panu iść na prawo, a potem na aplikację.
To prawda. Ja miałem w głowie filozofię, szkołę filmową. Kiedy skończyłem wydział prawa, bez wiedzy ojca zapisałem się na studia dziennikarskie. Trafiłem na praktyki do „Życia Warszawy". Jak się okazało – fatalnie, bo były akurat jakieś komunistyczne rocznice, więc wysłano mnie na akademię do Pałacu Kultury. Poszedłem tam, miałem coś napisać. Posłuchałem i już na praktykę nie wróciłem. Zdałem na aplikację sądową, potem na adwokacką i zrozumiałem, że mój ojciec miał rację. Bo miałem szczęście bronić ludzi, którzy w trudnych czasach potrafili się zdobyć na heroizm. To zaszczyt dla adwokata. Teraz myślę, że ta młodzieńcza adwokatura była najszczęśliwszym okresem w moim życiu. Za tą dojrzalszą zapłaciłem najwyższą cenę, ale nadal uważam, że to piękny zawód.
Ma pan pewnie na myśli bestialski mord pana mamy...
Niech pani posłucha
Piesiewicz sięga po ostatnią książkę Hanny Krall „Biała Maria" i czyta mi rozdział „Scenarzysta":
„Napisaliście scenariusz (...) w kuchni usiedliście (...) scenarzysta powinien już wyjść, był wieczór. Matka czekała, powinien położyć jej na nocnej szafce lekarstwa na kolejny dzień. Zadzwonił, że idzie, ale nie mogliście przerwać rozmowy (...). Wreszcie pożegnał się, wsiadł do samochodu. Stanął przed domem matki, spojrzał w okna. Światła się paliły, ale nie wszedł, bał się, że ją obudzi (...)".
To efekt moich rozmów z Hanią w najcięższym dla mnie okresie. Właśnie tacy ludzie mi pomagali. Było ich wielu. Piękny gest wykonał arcybiskup Józef Życiński, który w najcięższym okresie korespondował e-mailowo z moją córką.
Zasiedział się pan u Kieślowskiego, nie wszedł do mamy. Rano znalazł ją martwą, związaną dokładnie tak, jak spętano Popiełuszkę. A pan był oskarżycielem posiłkowym w procesie zabójców księdza. Miał pan straszne wyrzuty sumienia, że nie zajrzał do mamy tym późnym wieczorem?
Miałem, ale wiem też, że gdybym wszedł na górę, pewnie bym nie żył. Zabójcy zostawili tam maczetę.
Pan miał bliski kontakt z mamą?
Tak, bo nikt mnie tak dobrze nie rozumiał. W liceum, zamiast chodzić na lekcje, chodziłem do kina, po muzeach, do Empiku.
I jeszcze niech pan powie, że powtarzał klasę...
Niestety tak! Miałem mnóstwo nieusprawiedliwionych nieobecności. Mama jednak miała w sobie jakiś taki spokój i pewność, że wyjdę na ludzi. Bez problemu dostałem się na studia – skończyłem je ze średnią 4,5.
Mama nie była prawnikiem jak ojciec?
Nie, jako jedna z pierwszych absolwentek skończyła CIWF (Centralny Instytut Wychowania Fizycznego). Opowiadała mi, że w okresie międzywojennym instytut był nazywany SIF – zakładano, że uczą się tam zdemoralizowane dziewczyny, co to się tylko rozbierają i ćwiczą. Mama zakładała z ojcem pierwsze ośrodki zdrowia na Podlasiu. Potem zaczęła studiować historię, ale przerwała. Została wicedyrektorką gimnazjum.
Rodzice mieli trudne losy wojenne?
Wszystko stracili, a przecież w 1938 r. zbudowali swój pierwszy dom. Pamiętam, jak ojciec mawiał: – My się już urządzać nie będziemy. I tego się trzymał – w domu miało być jedzenie, ubranie i książki. Po śmierci mamy znalazłem jej kalendarzyk z zapiskami. Odnotowała w nim na początku 1945 r., że właśnie wkroczyli Rosjanie, jest mroźna zima. Nie ma co jeść, a właśnie jest ze mną w ciąży. Rodzice mogli w 1939 r. dostać paszporty do Anglii, ale nie wyjechali.
Skąd ta możliwość?
Babcia była Angielką, przyjechała na wakacje do Czetwertyńskich z takiej letniej szkoły dla panienek z dobrego domu w Budapeszcie. Na balu poznała mojego dziadka i już nie wróciła. Babcia urodziła sześcioro dzieci i ambasada brytyjska chciała całej rodzinie dać te paszporty. Babcia odmówiła, a potem przez całe życie się zastanawiała, czy dobrze zrobiła, bo brat bliźniak mojej mamy zginął w Oświęcimiu. Ale brytyjskiej rodziny też wojna nie oszczędziła – większość mężczyzn zginęła w marynarce wojennej.
Dziadek, który pochodził z Kresów, też był ciekawą postacią najstarszym członkiem związku polskich wynalazców. Kiedy był już bardzo wiekowy, ciągle coś kreślił na stole i dawał do opatentowania. Po czym okazywało się, że ktoś już to wymyślił...
Pana ojciec najpierw był sędzią, a potem chyba przeszedł do adwokatury?
Tak, ojciec był wiceprezesem Sądu Okręgowego w Siedlcach, a następnie prezesem Sądu Okręgowego w Białej Podlaskiej. Był dobrym prawnikiem, ale najbardziej podziwiam go za społecznikostwo – był m.in. prezesem Czerwonego Krzyża na okręg podlaski, a potem dyrektorem Zarządu Głównego PCK. Musiał uciekać z Siedlec, bo zorganizował pogrzeb dzieci z Zamojszczyzny, które poumierały w pociągach. Przyszło na ten pogrzeb parę tysięcy ludzi. Ścigało go gestapo, więc uciekł do Warszawy i tam, m. in. z Gieysztorem, organizował sądy podziemne. Ojciec zaczynał karierę po aplikacji od sędziego śledczego.
Teraz często się dyskutuje, czy ta instytucja nie powinna zostać przywrócona.
Wiem, że wróci, bo jest jej absolutna potrzeba. To instytucja sprawdzona. Atutem sędziego śledczego jest to, że kontroluje śledztwo, ale nie jest w nie bezpośrednio zaangażowany. Jest spoza organów śledczych.
Opowiem pani ciekawą historię z tych czasów kariery ojca. Chociaż nie, był wtedy chyba jeszcze na aplikacji. W każdym razie został wysłany na granicę polsko-bolszewicką, gdzie działy się straszne rzeczy. Było mnóstwo napadów na dwory. Dlatego prezydent Wojciechowski wprowadził tam dekretem tryb doraźnej kary śmierci. Warunkiem było złapanie sprawcy na gorącym uczynku, a wyroki były wykonywane publicznie. To jedyny znany mi przypadek, kiedy kara śmierci zadziałała.
Nigdy nie spodziewałabym się z pana ust stwierdzenia: „kara śmierci zadziałała"!
Bo to tylko kolejny argument przeciwko karze śmierci. Przecież to nie były zwykłe postępowania, ale stan wojny.
Pamięta pan pierwszą sprawę, w której bronił pan przed karą śmierci?
Tak. To było w 1979 r. w związku ze słynnym wybuchem gazu w Rotundzie. Trzech młodych mężczyzn odwiedzało staruszki, sprawdzając niby, czy w mieszkaniach nie ulatnia się gaz, i mordowało je. Prokurator zażądał kary śmierci. Miałem 33 lata, byłem młodym człowiekiem, który stanął w obliczu tej kary. Zgłosiłem wniosek, aby powołać biegłych na okoliczność rokowań tych chłopaków. Wtedy w orzecznictwie funkcjonował pogląd, że muszą być negatywne prognozy, aby orzec karę śmierci. Przyszedł prof. Czesław Czapów ze swoimi studentami (twórca Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji przy Uniwersytecie Warszawskim – przyp. E. U.).
I uratował chłopakom głowy?
Stwierdził, że biorąc pod uwagę wiek, nie można wydać opinii o ich rokowaniach. Ale to on w naszych wielogodzinnych rozmowach wiele wniósł w mój pogląd na karę śmierci. Pamiętam, jak powiedział: – Jestem przeciwnikiem tej kary, ale sam wykonywałem wyroki w Kedywie podczas okupacji. Wytłumaczył mi, że to nie była kara śmierci, ale likwidacja wroga; to była wojna.
Powiedział pan, że adwokat to piękny zawód. Co jest w nim najlepszego?
Rozmawialiśmy o tym kiedyś z Tadeuszem de Virionem i uznaliśmy, że to, iż jako jedyni podajemy w więzieniu rękę osobie wykluczonej. Nie muszę wiedzieć, czy ktoś jest winny czy nie, mnie to wcale nie interesuje.
Dlaczego pana nie interesuje?
Gdybym chciał orzekać o winie, zostałbym sędzią.
Nie miał pan nigdy momentu zawahania, czy kogoś bronić?
Zawsze bronię człowieka. Z biegiem lat narastały we mnie wątpliwości, które starałem się zwalczać. Zawsze odpychało mnie okrucieństwo.
Jaki jest zasadniczy powód obrony przestępcy?
Człowiek, który zostaje oskarżony, jest sam. Oskarża go państwo; zresztą nie chodzi tylko o oskarżonych, w sprawach cywilnych jest podobnie – wielki urząd kontra obywatel. Adwokat lepiej lub gorzej niweluje tę dysproporcję. Jego działanie ma służyć wydaniu mądrego wyroku. Albert Camus słusznie pisał, że adwokat jest zawsze po dobrej stronie. Jest też takie opowiadanie Kafki: staje człowiek przed bramą z napisem „Prawo" i prosi, żeby go tam wpuścić. A strażnik mówi: – Proszę jeszcze poczekać.
Jaka jest więc najważniejsza umiejętność adwokata?
To zakreślenie marginesu obrony. Zawsze uczyłem moich aplikantów, aby zakreślali go tak, by nie dotknąć cierpienia czy godności osoby pokrzywdzonej.
Adwokat nigdy nie będzie lubiany przez żadną władzę, bo jest nieznośnym pośrednikiem między obywatelem a urzędami państwa. Ale właśnie dlatego ten zawód trzeba chronić!
W ten sposób, żeby nie wpuścić na rynek doradców prawnych, o co właśnie walczy adwokatura?
Niech sobie funkcjonują doradcy! Na podstawie przepisów o działalności gospodarczej. Mogą udzielać prostych porad. Jestem jednak przeciwny wprowadzaniu ich do sądów, bo nie mają należytego przygotowania. Nie wystarczy „kliknąć" w przepisy, aby właściwie poprowadzić sprawę.
Ale jednocześnie aplikacja przy tej masie zdających też już nie przygotowuje właściwie do tego zawodu.
Martwi mnie to, bo teraz aplikant jest często traktowany przez patrona jako problem.
Poza tym ci młodzi ludzie są kształceni w oparach pozytywizmu, większość z nich traktuje prawo jedynie jako skuteczne narzędzie, a sprawę klienta jak relację handlową. Kiedy ja byłem aplikantem, pasjonowała nas teoria prawa naturalnego Fullera, prawo jako zespół norm, które mają realizować określone wartości. Teraz liczy się praktycyzm, skuteczność. Zresztą również przy stanowieniu prawa.
Adwokatura przestaje być elitarna?
Chyba trochę tak, ale wierzę, że za jakiś czas nastąpi ten powrót do elitarności. Będą adwokaci ze „znaczkiem" apelacyjnym spełniający najwyższe kryteria, aby stawać przed Sądem Najwyższym i apelacyjnymi. Tyle że pewnie po drodze musi nastąpić seria głośnych błędów, spartaczonych spraw.
Mówi pan tak, jakby zapominał, że żyjemy w czasach pogoni za pieniądzem i dotyczy to też adwokatów. Pan akurat na tym zawodzie zarabiać nie musiał, bo miał świetne gaże jako scenarzysta.
Fakt, że gdyby nie pisanie scenariuszy, żyłbym o wiele skromniej. Ale przecenia pani te świetne zarobki – za scenariusze do „Dekalogu" kupiłem skodę. Zresztą Krzysztof (Kieślowski – przyp. E. U.), który zawsze podpisywał nasze umowy filmowe, kompletnie nie przykładał do tego wagi. Pamiętam, jak byliśmy w Stanach po Oscarach (w 1995 r. „Czerwony" otrzymał trzy nominacje – przyp. E. U.). Zaprosił nas producent jednego z największych studiów filmowych i zaproponował ogromne pieniądze oraz dom w Malibu za tzw. gotowość do pracy. Ot, żebyśmy spróbowali w spokoju coś napisać. Ale Krzysztof powiedział, że nie potrzebujemy tego, starczy, wracamy do Polski. Tak właśnie często wyglądało nasze zarabianie.
A wracając do adwokatów, to na ostatnim zjeździe powiedziałem kolegom, że życzę im odwagi i samodzielnego myślenia. Odwagi! Wszystko inne: wolność, dostęp do wiedzy, nowych technologii i dobrych garniturów, już mają. A odwaga mimo wszystko jest ciągle w cenie.
Pana coś denerwuje u kolegów adwokatów?
Niekiedy zbyt dobre samopoczucie, a na sali sądowej przerost formy nad treścią. To zawód, który daje scenę, ale należy pamiętać, że za naszymi plecami siedzi widz, którego życie zależy od naszego wystąpienia.
A może przygania kocioł garnkowi? Niektórzy pana koledzy po fachu twierdzą, że tzw. sprawa Piesiewicza to kara za pana wieczne moralizatorstwo.
To bzdura! Nigdy nie byłem moralizatorem! Zawsze starałem się stawiać pytania i raczej dostrzegałem słabości niż napinanie muskułów. Może ktoś nie wie, co to znaczy moralizowanie.
Kiedy ostatnio był pan obrońcą?
W 1996 r. podczas procesu Ryszarda Kuklińskiego.
To dawno. Zamierza pan do tego wrócić?
Raczej nie. Zmienił się typ oskarżonego. Chyba miałbym problem z obroną kogoś, kto np. działa w zorganizowanej grupie przestępczej. Choć gdyby zdarzyła się pasjonująca sprawa, np. o wymiarze historycznym, to pewnie bym się skusił na obronę.
Będzie pan kandydował do Senatu?
Jeszcze nie wiem.
Nie wierzę – zostało tak mało czasu.
Naprawdę nie podjąłem jeszcze decyzji. Chcę porozmawiać z kilkoma mądrymi ludźmi.
A gdyby pan jednak kandydował, to z rzeczywistej potrzeby, czy aby pokazać, że szantażyści pana nie złamali?
Pewnie z obu tych powodów.
Czy senatorem powinien być ktoś, kto uległ szantażystom?
To nie był żaden szantaż, oni w tych pierwszych kontaktach precyzyjnie wiedzieli, jak postępować, chcieli „zwrócić" nagranie. W kodeksie to nie są znamiona żadnego przestępstwa.
Nie było szantażu?! To dlaczego pan zapłacił?
Chciałem odkupić swoją godność. Nie sądziłem, że gdy już wezmą pieniądze, zacznie się szantażowanie. To się zaczęło później i zawiadomiłem policję, gdy tylko pojawiła się pierwsza tzw. groźba karalna.
Sporo pan zapłacił.
Wygolili mnie kompletnie. Zawsze bardzo szczegółowo wypełniałem swoje oświadczenia majątkowe. Dobrze wiedzieli, co posiadam.
Lubi pan pracę w senackiej Komisji Ustawodawczej?
Bardzo. Tego rodzaju kontakt z legislacją jest mi potrzebny, mimo że martwi mnie jakość tworzonego prawa. Mieliśmy w okresie międzywojennym najwspanialszą szkołę tworzenia prawa logicznego, syntetycznego, jasnego. Zastępuje ją infekcja płynąca do nas również z Unii Europejskiej. Dostajemy dyrektywę UE, w której nie dość, że jedno zdanie zajmuje pół strony, to jeszcze roi się od tzw. sformułowań nieostrych. Na to nakłada się tłumaczenie – nie zawsze trafione. Na końcu otrzymujemy nieostre przepisy, co z kolei powiększa władzę urzędników. No i ta kazuistyka.
Krótko mówiąc, woli się pan ostatnio zajmować legislacją niż scenariuszami.
Nie! Absolutnie nie. Prawo mnie zawsze wciągało i wciąga. Prowadzę jednak rozmowy dotyczące sfilmowania trzeciej części trylogii – „Czyśćca". Tytuł będzie inny: „Złodziej". Jak się wszystko uda, to w głównej roli wystąpi Klaus Maria Brandauer, ten od „Mefista".
To się nawet zgadza, bo „Niebo" i „Piekło" już było, również w pana życiu. Teraz został już tylko czyściec?
Mam nadzieję, że jeszcze trochę nieba mi zostało. Pewna starsza pani, która w trakcie tej afery przyszła i poprosiła uprzejmie o „znaleźne", bo jej jamnik „przypadkowo wykopał na cmentarzu płytę z nagraniem", powiedziała, że przecież mówiłem publicznie, iż dostałem od życia więcej, niż mi się należy...
... więc powinien się pan podzielić pieniędzmi. A to dobre!
A skoro już jesteśmy przy niebach i czyśćcach, to wierzy pan w Boga?
Tak. To bardzo intymne. Przecież wiadomo, że klucz jest w szufladzie, która zamknięta jest tym kluczem. Tajemnica.
To może tzw. sprawa Piesiewicza to była jakaś kara boska?
– Nie, raczej kolejna próba. Ja w życiu byłem wielokrotnie wypróbowywany. Poza tym Bóg nie jest od karania – tzw. nieomylni sędziowie są tu, na ziemi.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Rzeczpospolita
Mogę nagrywać naszą rozmowę?
Krzysztof Piesiewicz:
Gdy wokół hulają polityczne emocje związane z pierwszą rocznicą powołania rządu, z głośników w supermarketach sączą się już bożonarodzeniowe przeboje, a my w popłochu robimy ostatnie zakupy, warto pozwolić sobie na moment adwentowego zatrzymania. A nie ma lepszej drogi, by to zrobić, niż dobra lektura.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Na łamach Rzeczpospolitej 6 listopada nawoływałem, aby kompetencje nadzoru sztucznej inteligencji (SI) oddać Prezesowi Urzędu Ochrony Danych Osobowych (PUODO). 20 listopada ukazał się tekst polemiczny, autorstwa mecenasa Przemysława Sotowskiego, w którym Pan Mecenas powołuje kilkanaście tez na granicy dezinformacji, bez uzasadnienia, oprócz „oczywistej oczywistości”. Tak jakby autor był bardziej politykiem niż prawnikiem. Niech mottem mojej repliki będzie to, co 12 sierpnia 1986 roku powiedział Ronald Reagan “Dziewięć najbardziej przerażających słów w języku angielskim to „Jestem z rządu i jestem tu, aby pomóc”
W dniu 4 grudnia 2024 r. na łamach dziennika "Rzeczpospolita" ukazała się publikacja „Sankcja kredytu darmowego – czy narracja parakancelarii jest zasadna?” autorstwa mecenasa Wojciecha Wandzela, przedstawiająca tezy i argumenty mające przemawiać za możliwością skredytowania kosztów kredytu i pobierania od tego odsetek, które w ocenie autora publikacji są pewnym wyjściem naprzeciw konsumentom, którzy chcą pozyskać kredyt.
Rafał Trzaskowski zachwycił swoich sympatyków rozmową po francusku z Emmanuelem Macronem. Jednak w kontekście kampanii, która miała odczarować jego elitarny wizerunek, pojawia się pytanie, czy to nie oddala go od przeciętnego wyborcy.
Złoty w czwartek notował nieznaczne zmiany wobec euro i dolara. Większy ruch było widać w przypadku franka szwajcarskiego.
Czwartek na rynku walutowym będzie upływał pod znakiem decyzji banków centralnych. Jak zareaguje na nie złoty?
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas