Potęga bezwstydu

Potrzebujemy zdrowego chłopskiego imperializmu. Niestety, został on skutecznie zabity przez chłopskich synów, którzy dorwawszy się do władzy, zabili w sobie to, co najpiękniejsze.

Aktualizacja: 21.07.2014 00:25 Publikacja: 19.07.2014 04:34

„Wesele” Wojciecha Smarzowskiego: co zostało z ludu polskiego

„Wesele” Wojciecha Smarzowskiego: co zostało z ludu polskiego

Foto: materiały prasowe

Red

Czy są dwie Polski: elitarna i ludowa? Kłopot z odpowiedzią na to pytanie polega na tym, że granica między elitą a ludem, między królem a chłopem jest w warunkach polskich bardzo płynna i trudno jednoznacznie wskazać kryterium – ekonomiczne, związane z wykształceniem, czy dotyczące dostępu do władzy – które jednoznacznie zakwalifikowałoby daną osobę do którejś z tych warstw.

Transformacja ludu

Rozpaczliwe próby wżeniania przez biznesmenów własnych dzieci w arystokratyczne rodziny czy budowanie przez inteligencję własnej mitologii są najczęściej żałosne i przykrywają bardzo prosty fakt – przepływ tych samych osób między elitą a ludem.

Obie strony patrzą na siebie, często z sąsiednich ogródków, przy sąsiadujących ze sobą grillach. Obie noszą wtedy podobne gatki. Obie patrzą na siebie z dystansem, czasem niechęcią, czasem z podziwem. W wielkich miastach modne się stało wydobywanie z historycznego zapomnienia pieśni buntu chłopskiego. Jeśli zaś włączymy kanał telewizyjny z muzyką disco polo (najpopularniejszy kanał muzyczny w Polsce), zobaczymy szklane wieżowce i szybkie samochody. Oto znak, że elity i lud chcą się do siebie zbliżyć, ale się boją –  że pociągają i odpychają się nawzajem. I zrozumienie tych procesów wymaga wnikliwej analizy historii ostatnich kilkudziesięciu lat.

Znamienne, że zmiany w Polsce przeprowadzano w imię demokracji. To demokrację odmieniano przez wszystkie przypadki. Zdemokratyzować postanowiono wszystkie instytucje społeczne – od rodziny przez państwo po Kościół. Zdawać by się mogło, że takie postawienie sprawy wypływa ze szczególnego stosunku do demosu, ludu, który stanowił trzon „Solidarności", największego ruchu demokratycznego nowożytnej Europy. Symbolem przemian miały być wolne wybory – głos ludu. Po pierwszych – prezydenckich – na czele państwa stanął Lech Wałęsa. Człowiek z ludu.

I gdyby nam przyszło ten lud w jakiś sposób dookreślić, czy chodzi o lud w znaczeniu plebsu czy też ogółu obywateli, to sam fakt kreowania Wałęsy na lidera i robotniczej orientacji całego ruchu przemian wskazuje wyraźną chęć zwrócenia się autorów reform w stronę ludu przeciwstawianego komunistycznej elicie. To właśnie tak patrzono na lud na przełomie lat 80. i 90. Punktem wyjścia były filmy Andrzeja Wajdy, w których inteligencja podziwiała robotników. Sama czuła się zbyt słaba, by wypowiedzieć ludowi otwartą wojnę. Wiedziała, że swoją mocną pozycję zawdzięcza ludowi i że to „Solidarność", a nie KOR, doprowadziła do upadku komunizmu w Polsce.

Do tego doszło zdanie sobie sprawy z siły Kościoła katolickiego w Polsce, z którym inteligencja laicka zawarła sojusz. Tę potęgę oddziaływania Kościoła przygotował w latach 50. i 60. kardynał Stefan Wyszyński. Zbudował ją nie tyle na intelektualnych akolitach, ile na ludowym katolicyzmie. To, że wściekano się na niego za to, że podtrzymuje ludowy i – jak mówiono – przedsoborowy charakter polskiej religijności, poniekąd wiązało się ze strachem przed wielkością prymasa. Kardynał Wyszyński bowiem wzmocnił z jednej strony tradycyjne formy pobożności, jak pielgrzymki, nowenny i przywiązanie do Matki Boskiej, z drugiej zaś dyscyplinę moralną wiernych Kościoła, stawiając konkretne wymagania, nawet jeśli szły one na przekór zastanym przyzwyczajeniom. Warto tu wymienić choćby wypowiedzenie już w latach 50. wojny zabiegom aborcyjnym.

Laiccy intelektualiści, którzy chcieli w okresie PRL dzierżyć rząd dusz, musieli brać to pod uwagę. Musieli też pogodzić się z tym, że w salkach katechetycznych byli bardziej gośćmi niż gospodarzami. Represjonowani działacze podziemia znajdowali minimum wolności na katolickich uczelniach. Starali się być rzecznikami ludu, jego dobrym duchem i doradcą.

Zamrażarka złych skłonności

Rok 1989 przyniósł przełom. Wtedy po raz pierwszy tak mocno zaznaczył się rozziew między elitą a ludem. Między fascynacją demokracją a dystansem wobec ludu. Demokracja okazała się brzydka, bo subtelne gusty elity nie mogły zdzierżyć już więcej. „Brzydota demokracji" to jeden z ważniejszych esejów Ryszarda Legutki, w którym opisuje on to zdziwienie pozornie demokratycznej elity, która dostrzegła jedną z cech demokracji – masy nie zawsze wybierają to, co dobre i piękne, intelektualnie subtelne i nowoczesne. Wybory ludu bywają nieprzewidywalne, różnorodne, a przede wszystkim odzwierciedlają one bardziej to, jaki jest sam lud, niż to, jak chciałyby go widzieć elity. To rozczarowanie musiało być tym głębsze, im gorsze wyniki w wyborach osiągała Unia Wolności (wcześniej Unia Demokratyczna).

Partia ta była dobrym przykładem na złudzenie, którym żyła elita postsolidarnościowa. Ta akceptowała lud, o ile ten skłaniał się ku temu samemu co ona. Zadufana i zapatrzona w siebie żyła ułudą, że jeśli lud będzie mógł wybierać, to wybierze właśnie ją.

Sama zaś wykazywała się brakiem społecznej empatii na dwóch poziomach. Pierwszy to ekonomiczny. Koszty transformacji, których rządzący Polską liberałowie nie brali pod uwagę, a później nie chcieli nawet o nich słyszeć, wywołały wściekłość dużych grup społecznych. Zamiast partii postsolidarnościowych nader często skłaniały się one ku SLD, PSL lub Samoobronie, czyli ku partiom przez lata kumulującym ludzką wściekłość na rzeczywistość po 1989 roku. Drugi poziom jest ideowy. O ile w pierwszych latach przemian elita postsolidarnościowa traktowała Kościół jako swojego sojuszniczka – wszak ten poparł z mniejszymi lub większymi zastrzeżeniami reformy gospodarcze oraz prozachodni kurs polityczny – o tyle z upływem czasu zaczęła go traktować jako coraz większy problem.

Pojawiły się więc diagnozy, w których PRL postrzegano jako zamrażarkę ludowych skłonności. Polska, która miała być ludowa, wcale ludowa nie była. Bronisław Łagowski wręcz pisał o władzy komunistycznej jako zaporze dla romantycznych i rewolucyjnych skłonności ludu. Z tej perspektywy lud, pozostając w kontrze do systemu, miał przechować w sobie te wszystkie cechy, których elity się bały: konserwatyzm obyczajowy, endeckość, antysemityzm itd. Okazywał się więc raczej „czarnym ludem". Słuchał złej muzyki, złego radia i złych kapłanów.

Tak więc III RP została zbudowana na sprzeczności między chęcią demokratyzacji a ukróceniem ludowego bezhołowia. Utopiści wierzyli, że tej sprzeczności nie ma, bo demokratyzacja ludu pozbawi go niepożądanych cech. Byli przekonani, że lud z uwewnętrznionym zmysłem demokratycznym, wykształcony i przeniesiony do miasta będzie głosował tak jak autorytety z Unii Wolności.

Polskie lustra

Powstała sytuacja symetryczna. Elita nabrała poczucia, że stoi ponad ludem i ma prawo do jego instruowania, a lud, że został przez nią zdradzony. Obie strony czuły się wzajemnie odklejone od siebie. Jedna na drugą patrzyła podejrzliwie i odwrotnie. Obie wierzyły w mit, który same tworzyły. Żadna z nich nie traktowała wspomnianego odklejenia jako ostatecznego i nieusuwalnego. Po stronie ludu co jakiś czas odzywa się chęć przypodobania się elicie i na odwrót.

W ramach eksperymentu przydatne może się okazać spojrzenie na te wzajemne relacje za pomocą narzędzi, jakie zostały wypracowane przez krytykę postkolonialną. O ile bowiem trudno o Polsce mówić w kategoriach kolonizacji z zewnątrz – Polacy nie musieli się mierzyć z kulturami od siebie wyższymi, lecz będącymi na równi lub nawet nieco poniżej ich  poziomu – o tyle wewnątrz polskiego społeczeństwa zachodziły mechanizmy, w których jedna grupa społeczna odgrywała wobec drugiej rolę, jaka w skali międzynarodowej przypadała państwom. Podziw dla kultury sarmackiej i XVI-wiecznego państwa nie powinien nam przesłaniać faktu, że w I Rzeczypospolitej znaczną część społeczeństwa traktowano w sposób haniebny i nielicujący z chrześcijańską moralnością. Ślady tego zjawiska widoczne są do dzisiaj, być może nie tak mocno, jak sugerował to Jan Sowa w książce „Fantomowe ciało króla", ale nie można uwolnić się od myśli, że gdy czytamy „Orientalizm" Edwarda Saida i studiujemy sposób, w jaki Zachód tworzył obraz Orientu, to znajdujemy znakomity punkt odniesienia do polskich rozważań.

Czym jest bowiem Orient? Said pisze, w jaki sposób Zachód stworzył sobie jego mit na swój wewnętrzny użytek. Opisał mechanizm orientalizacji ludów zamieszkujących zamorskie kolonie. Orientalizacja polegała na nadaniu autochtonom cech takich jak niesamodzielność, niezdolność opowiadania własnej historii, ale też mroczność i seksualność.

Dokonajmy teraz w ramach eksperymentu przymiarki narzędzi analizy orientalizacji ludu w polskim kinie. Obejrzyjmy pod tym kątem „Pokłosie" Władysława Pasikowskiego czy „Pod mocnym aniołem" i „Wesele" Wojciecha Smarzowskiego... Zobaczmy, w jaki sposób elita (ci wszyscy, którzy tworzą narrację filmową) opisuje lud – wiejski, pijacki, mroczny, antysemicki, katolicki, obsesyjnie seksualny, przemocowy, perwersyjny. Jakby twórcy w ten sposób dawali upust własnym skłonnościom. To jest właściwa forma służąca odnalezieniu w praktycznym użyciu owej teorii zamrażarki – w ludzie przetrwały komunę najgorsze instynkty Polski przedwojennej.

Wszelako w używaniu narzędzi nigdy nie można się zapędzać. Po wskazaniu podobieństw zawsze należy poszukać różnic. Nieodłączną cechą polityki państw kolonialnych było zablokowanie mechanizmów kooptacji. Kolonialiści tworzyli więc lokalne elity, ale z trudem akceptowali wchodzenie do własnego grona osób wywodzących się z podbitych ludów.

W Polsce natomiast jest to problem dość złożony. W sensie ekonomicznym można mówić oczywiście o blokowaniu ścieżek awansu i wręcz ekonomicznym rasizmie, ale w sensie kulturowym takie zjawisko już nie występuje. Lud dość szybko adoptowany jest jako część kulturowej elity – wystarczy, że potępi kogo trzeba, zagłosuje właściwie i włączy w telewizji to, co należy.

Cóż z tego, jeśli dołączy do struktury fałszywej. Fałszywej, bo jej przedstawiciele mówią fałszywym językiem. Swojej tożsamości nie budują na narracji pozytywnej, ale negatywnej, na przeciwstawieniu się tym złym, ludowym i czarnym...

Zwykle podstawą zdrowia psychicznego jest umiejętność nazywania i opisywania własnych stanów. Z nałogu wychodzi się, zaczynając od wypowiadania zdania, w którym chory przyznaje się do swojego nieszczęścia. Gdzieś na początku zdrowienia jest zdanie w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Ja... A potem następuje już opis tego, kim jestem i jaki jestem.

Dopóki w Polsce będzie obowiązywał mechanizm wewnętrznej kolonizacji, czyli opisywania siebie w nie swoim języku i budowaniu tożsamości na przeciwstawieniu drugiej stronie (elicie lub ludowi), te zdania wypowiadane w pierwszej osobie pozostaną fałszywe.

Póki elita nie zaakceptuje swojego, w bardzo wielu wypadkach chłopskiego, pochodzenia, póki nie polubi słoików, które podjada, i póki nie odkryje w sobie Polaka, póty będzie miała trudność z samosterownością. Żeby właściwie i skutecznie rządzić sobą oraz innymi, trzeba mieć trafne rozpoznanie rzeczywistości. Mitologie temu nie sprzyjają.

Przekleństwo obciachu

Ale podobna praca jest przed ludem. Musi on wyzwolić się z obrazu, jaki na jego temat tworzy elita. I przede wszystkim odrzucić pokusę kooptacji do niej przez odrzucenie własnej tożsamości. Razem z tą tożsamością bowiem idą także przywary, o których trzeba pamiętać. Podstawą jest zatem odrzucenie kultury wstydu, którą współcześni intelektualiści tak chętnie krytykują za brytyjskim myślicielem Bernardem Williamsem.

Skoro jednak przyjmują tę krytykę, to dlaczego polski dyskurs oparty jest przede wszystkim na wstydzie, na poczuciu obciachu? Wstydzie własnego pochodzenia, własnego języka, przeszłości, wierzeń, przyzwyczajeń? Dlaczego ludzie na pytanie o muzykę, jakiej słuchają, odpowiadają, że na pewno nie disco polo? Jakby nie mogli powiedzieć, co lubią, a muszą zaczynać od tego, czego się wstydzą. Dlaczego do Unii szliśmy, bo się wstydziliśmy? Dlaczego jakichś polityków mamy się wstydzić? Dlaczego musi nami rządzić ta przeklęta potęga smaku, za którą idzie kultura wstydu?

Trochę zdrowego chłopskiego imperializmu by się tu przydało, ale, niestety, został on skutecznie zabity przez chłopskich potomków, którzy dorwawszy się do władzy, zabili w sobie to, co najpiękniejsze. Bezwstyd.

Autor jest redaktorem naczelnym kwartalnika Fronda Lux oraz Teologii Politycznej Co Miesiąc. Prowadzi programy kulturalne w TV Republika

Czy są dwie Polski: elitarna i ludowa? Kłopot z odpowiedzią na to pytanie polega na tym, że granica między elitą a ludem, między królem a chłopem jest w warunkach polskich bardzo płynna i trudno jednoznacznie wskazać kryterium – ekonomiczne, związane z wykształceniem, czy dotyczące dostępu do władzy – które jednoznacznie zakwalifikowałoby daną osobę do którejś z tych warstw.

Transformacja ludu

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą