Ten globalny kryzys, jak żaden inny, zanurzony jest w polityce. I nie jest to bynajmniej polityka gospodarcza. Kryzys narastał równolegle w wielu regionach świata. I choć miał różne oblicza, to wspólnym mianownik był zawsze ten sam: polityczny interes rządzącego, choć zmieniającego się przecież w rytmie demokratycznych wyborów, establishmentu.
Bańka złudzeń
W Stanach wszystko zaczęło się na dobre 20 lat temu z hakiem. Wyjątkowo szybko, nawet jak na ten znany ze zróżnicowań kraj, zaczęły wtedy narastać, a później utrwalać się, gargantuiczne różnice w poziomach dochodów i udziale w tworzonym PKB. Napisano już o tym wiele artykułów i książek (w tym swoje bestsellerowe "Fault Lines" popełnił Raghuram Rajan) upatrujących w bezprecedensowym i niekontrolowanym procesie rozwarstwienia praźródła wszystkich naszych dzisiejszych problemów.
Dziewięciu dziesiątym obywateli najpotężniejszego państwa na świecie politycy musieli dać coś, co sprawi, że nie obrócą się oni przeciw demokratycznemu ładowi we własnym kraju. Tym czymś był tani kredyt. Nie zarabiasz tyle, co ta jedna dziesiąta, która może pozwolić sobie na wszystko, bo osiąga gigantyczne dochody?