W Związku Sowieckim dla przedstawiciela nauk humanistycznych bycie członkiem Akademii Nauk było prawie równie zaszczytne co bycie Ludowym Artystą ZSRR. Honory te przyznawało Politbiuro (dla młodych czytelników: Biuro Polityczne partii komunistycznej). W Polsce było jednak inaczej, zwłaszcza po 1956 roku. PAN bronił się przed sowietyzacją lepiej niż uniwersytety.
Jednak od jakiegoś czasu drogi w obu krajach idą jakby w odwrotnych kierunkach. Kilka dni temu naukowcy w Rosji zaczęli zbierać podpisy pod apelem do Dumy, by nie ograniczała kompetencji i niezależności Rosyjskiej Akademii Nauk. Duma, ich zdaniem, przejawiła całkowitą ignorancję i brak zrozumienia dla funkcjonowania nauki w Rosji i dla roli, jaką odgrywa Akademia Nauk w różnych segmentach życia kraju.
A w Polsce? Czołowy przedstawiciel partii rządzącej, jej poseł i najznakomitszy senior, oznajmia publicznie, że prezes Polskiej Akademii Nauk powinien podać się do dymisji – i nic się nie dzieje! Nawet odważni bojownicy o demokrację, którzy podpisywali listy broniące niezależności różnych instytucji w czasach komunistycznych, milczą. PAN nie jest instytucją rządową. Jest jakby samorządną korporacją najwybitniejszych uczonych – tyle że finansowaną z pieniędzy rządowych. I może to tłumaczy, dlaczego 350 członków tej instytucji (rzeczywistych i korespondencyjnych) i reszta uczonych w Polsce nie zaprotestowali przeciwko skandalicznej ingerencji w jej niezależność.
Podziały polityczne zaczęły pączkować już i w głowach naukowców, którzy wolą zabrać słuszny głos, niż bronić niezależności instytucji naukowych i wybranych przez siebie władz.
Nie można zbywać stwierdzenia seniora partii rządzącej w ogólnopolskiej telewizji machnięciem ręki. PAN utrzymuje się z budżetu państwa i takie słowa brzmią jak realna pogróżka. W każdym razie tak byłyby odczytane w każdym normalnym, demokratycznym państwie. A jak widzimy, nawet Rosjanie uważają, że ich parlament nie powinien mieszać się do nauki.