Być może pamiętają Państwo teleekrany opisane przez Orwella w Roku 1984. Można je było wyciszyć, ale nie wolno było wyłączyć. Wyraz twarzy podczas spoglądania na teleekran winien być przepełniony łagodnym optymizmem. Każdy inny mógł zostać uznany za myślozbrodnię, a karą za tak drastyczne naruszenie norm współżycia społecznego były śmierć i wymazanie z pamięci.
Droga donikąd
Te czasy mamy już (ponoć) za sobą. Możemy sobie pozwolić na komfort dowolnego wyrazu twarzy. Możemy nawet nie posiadać telewizorów. Ale – wedle ostatniego pomysłu Ministerstwa Kultury – za taki luksus będziemy musieli zapłacić. Ile? Sto dwadzieścia złotych rocznie.
Opublikowana niedawno „koncepcja zasad finansowania mediów publicznych" zakłada rezygnację z dotychczasowego abonamentu i zastąpienie go powszechną opłatą audiowizualną w wysokości 10 zł miesięcznie od gospodarstwa domowego, jakim – wedle ministerialnej nowomowy – jest „zespół osób mieszkających i utrzymujących się wspólnie albo jedna osoba utrzymująca się samodzielnie".
Nie odrzucam idei wsparcia mediów publicznych. Liczą się przecież nie tylko wskaźniki oglądalności, tania sensacja i pusta rozrywka. Być może jak nigdy dotąd potrzebne są media realizujące ważne misje społeczne. Media mądre, media obiektywne, media niezależne od polityki i kapitału inwestorów.
Tyle że powszechny podatek za samą możliwość odbioru mediów publicznych jest drogą donikąd. Po pierwsze dlatego, że rozwiązanie takie jest po prostu niesprawiedliwe i nieetyczne. To nic innego jak kradzież w majestacie prawa. Po drugie – według prezesa TVP Juliusza Brauna – wprowadzenie proponowanego podatku nie zabezpieczy potrzeb finansowych telewizji publicznej i nie uniezależni jej od reklamodawców (a więc od nacisku kapitałowego).