To oznacza, że polska energetyka jeszcze przez wiele lat opierać się będzie przede wszystkim na czarnym paliwie. Problem w tym, że opłacalność budowy nowych siłowni węglowych jest co najmniej wątpliwa. Polska stoi więc przed dużym dylematem: z jednej strony musi zabezpieczyć dostawy energii elektrycznej na najbliższe dziesięciolecia, a bez nowych inwestycji to się nie uda, z drugiej strony projekty budowy wielkich bloków mogą się okazać nieopłacalne. Wprowadzenie rynku mocy może w jakimś stopniu pomóc rządowi ten dylemat rozwiązać. Jak to działa? W skrócie – producenci prądu dostaną pieniądze nie tylko za sprzedaną energię, ale za samą gotowość do jej dostarczenia. Dla firm energetycznych propozycja ta brzmi kusząco. Dla rządu też – nowe inwestycje zabezpieczą dostawy prądu i nie powtórzy się sytuacja z sierpnia 2015 r., kiedy ograniczono pobór energii dla przemysłu.
Pamiętać należy jednak o kilku kwestiach. Po pierwsze, koszty wprowadzenia takiego wsparcia są ogromne. Jak wynika z oceny skutków regulacji projektu ustawy o rynku mocy, w ciągu dziesięciu lat mechanizm wsparcia pochłonie blisko 26,9 mld zł. Zapłacimy za to wszyscy w rachunkach za prąd. Po drugie, rynek mocy nie da gwarancji, że koszty budowy nowych bloków węglowych – jak choćby tego planowanego w Ostrołęce – faktycznie się zwrócą. Zależy to bowiem od wielu czynników, w tym od kosztów emisji dwutlenku węgla w przyszłości czy skali rynku mocy. Po trzecie, sytuację może drastycznie zmienić wprowadzenie unijnych regulacji zawartych w tzw. pakiecie zimowym, który ma ograniczyć wsparcie poprzez rynek mocy nowych wysokoemisyjnych instalacji.