Głębokich i bolesnych cięć wydatków, po których do Warszawy zjeżdżają tysiące demonstrantów, a rząd przegrywa wybory. Oczywiście, taki program teoretycznie przyniósłby Polsce uzdrowienie finansów publicznych, ale żadna siła polityczna nie podjęłaby się jego wprowadzenia. Tymczasem przedstawione przez byłego wicepremiera we wtorek propozycje zmian w finansach publicznych są nieomal delikatne. Oszczędności w pierwszych latach mają wynieść po 20 – 30 mld zł i wielu Polaków może nawet się nie zorientować, że rząd uzdrawia budżet.

Oczywiście z planem tym nie trzeba się w całości zgadzać. Dla mnie np. najbardziej dyskusyjne jest, czy w obecnej sytuacji demograficznej można oszczędzać na ulgach prorodzinnych. Ważny jest jednak przede wszystkim stopniowy, nie szokowy charakter tych reform.

Polska bowiem może sobie jeszcze dziś pozwolić na właśnie takie posunięcia. Nie mamy noża na gardle. Gospodarka się rozwija i mamy jeszcze duże możliwości manewru, zanim błyskawicznie narastający dług publiczny zacznie dusić finanse publiczne i cały rynek kapitałowy.

Z przedstawionego planu politycy (zwłaszcza z rządu) powinni wziąć dwie lekcje. Po pierwsze, są możliwe reformy, które nie nastawiają większości społeczeństwa przeciw rządowi. Efekty takich zmian przychodzą stopniowo. Po drugie, właśnie te spokojne zmiany są znacznie lepszym wyjściem niż np. demontaż systemu emerytalnego lub spokojne przyglądanie się rosnącemu długowi publicznemu.