Potrzebne są nowe. Muszą być nośne, niekoniecznie realistyczne. Takie jak samodzielna budowa elektrowni jądrowej. Równie dobrze minister mógłby obiecać Polakom lot na Księżyc. Sami elektrowni nie zbudujemy, bo nie mamy technologii jądrowej. Na świecie reaktory dostarcza tylko kilka firm z Francji, Rosji, USA, Japonii, Korei Południowej i Chin. Polskie firmy mogą (i powinny) zająć się wznoszeniem samej budowli. Owszem, trzeba dążyć do zyskania przy okazji projektu kompetencji w dziedzinie jądrowej, ale – bądźmy realistami – samo wyszkolenie inżynierów do obsługi elektrowni zajmie lata.
Najważniejsze pytanie brzmi jednak, czy – jak twierdzi minister – są już pieniądze na budowę siłowni. Finansowanie to przecież – obok przekonania lokalnej społeczności – zadanie najtrudniejsze. Mieszkańcy dwóch wstępnie wskazanych miejscowości w Pomorskiem są raczej za, a ich samorządy nawet się już niecierpliwią opóźnieniem projektu. Pozostaje znaleźć – drobiazg – co najmniej kilkanaście miliardów złotych na pierwszy blok energetyczny.
Rząd nie będzie finansować go z budżetu, bo na wszystkie jego pomysły – od 500+, przez wcześniejsze emerytury, na przekopie Mierzei Wiślanej skończywszy – nie starczy. Pozostają tzw. kontrakty różnicowe (w skrócie mówiąc: gwarancje rządu dla ceny prądu) ewentualnie – co bardziej prawdopodobne – rozszerzenie na atom tzw. rynku mocy, czyli specjalnych dopłat do rachunków za prąd planowanych już pod budowę elektrowni węglowych. Czyli pieniądze dopiero mają być, ale jeszcze ich nie ma.
Do tej pory zarówno PO, jak i PiS tylko markowały prace nad programem jądrowym. Najpierw pierwszy blok miał ruszyć w 2020 r., potem mówiło się o połowie lat 20., wreszcie o przełomie lat 20. i 30. Teraz kukułki donoszą, że resort energii skłania się ku 2040 r., a w tak odległym terminie minister może już wszystko obiecać. Nawet lot na Księżyc.