Przyszedł wyż, świeci piękne słońce. Temperatura również zaskakuje - w słonku jest tak ciepło, że jeden polarek wystarcza. Po prostu sielanka między górami lodowymi.
Musieliśmy minąć dobrych kilkaset lodowych olbrzymów i wpłynąć prawie sto mil w głąb fiordu, nim dotarliśmy do letniego obozu inuitów. Wreszcie na brzegu pojawiło się niewielkie skupisko chat i kilka namiotów. I ciężki zawód - jest za głęboko na kotwiczenie.
Musimy zostać w dryfie i tylko część załogi wyślemy pontonem na brzeg. Powitanie jest miłe, ale z dystansem. Znów widać tylko kobiety i dzieci – mężczyźni podobno jeszcze śpią. Od razu w oczy rzuca się broń: wszędzie dookoła leży jej mnóstwo, różnego kalibru. Strzelby oparte o ścianę przy drzwiach, o stół. Przy każdej co najmniej jedna paczka amunicji. Tak jakby miała być zawsze pod ręką. Chaty są drewniane, solidne.
Na środku stoją łóżka i niezbędne sprzęty.
Praktycznie całe życie toczy się na świeżym powietrzu. Na brzegu leżą porzucone kanistry z zapasami benzyny do motorówek. Nie ma prądu. Kawę gotuje się na kuchence gazowej. Kiedy już paruje w kubkach, gospodarze opowiadają o tym, że łowią tu sobie ryby i polują na woły piżmowe, żeby zrobić zapas mięsa na najbliższych kilka miesięcy. Mięso i ryby trzymają w dwóch wielkich, starych zamrażarkach skrzyniowych. Oczywiście nie są podłączane do prądu. Wieka mają przyciśnięte dużymi kamieniami, a środek wypełniony lodem, na bieżąco uzupełnianym z okolicznych gór lodowych.