Tekst z tygodnika "Uważam Rze"
Wolałabym pisać o Tygodniu Mody w Łodzi, a nie o Fashion Week Philosophy. Ale od pewnego czasu przyjęło się, że polska moda posługuje się głównie językiem angielskim. Street Warsaw, Warsaw Fashion Week, Warsaw Creative Talents... A na nich mnóstwo eventów, parties, after parties. „Fashion", „Exclusiv" – to tytuły pism o modzie. Widocznie język polski jest zbyt ubogi, żeby stanąć na wysokości czegoś tak światowego, tak „exclusivnego" jak moda.
Jak zwał, tak zwał. I tak napawa optymizmem, że Łódź stworzyła miejsce, gdzie raz do roku może spotkać się cała polska moda. W tym roku tę najważniejszą w branży imprezę odwiedziło 6 tys. osób – projektanci, dziennikarze, handlowcy, przedsiębiorcy, studenci projektowania. Starożytna stolica polskich tekstyliów pięć lat temu nabyła do Fashion Week prawa pierwokupu i już własność zasiedziała. Warszawa straciła swoją szansę, chociaż za granicą to stolice, a nie mniejsze miasta, są gospodarzami takich imprez. U nas jest zawsze inaczej.
Ludzie z pierwszego rzędu
Na usprawiedliwienie językowej „anglomanii" trzeba powiedzieć, że nasz FW rzeczywiście nabiera charakteru międzynarodowego. W tym roku przyjechało ponad 40 dziennikarzy, projektantów i blogerów z zagranicy. Były telewizje, British Council, Polski Instytut w Wiedniu, przedstawiciele targów i handlowcy. Szkolenia, warsztaty, pokazy 40 filmów o modzie.
Ale w końcu o co chodzi w tym wszystkim? Chyba nie tylko o kilka dni imprez i „glamouru". Raczej o to, żeby ubrania z wybiegów trafiły do sklepów, a w następnej kolejności do naszych szaf. Takie jest zadanie pokazów mody na całym świecie. Pełnią one dwie funkcje – robią reklamę wokół wydarzenia oraz pokazują konkretne ubrania, które po pewnych adaptacjach trafią do sprzedaży. W Paryżu, Mediolanie czy Londynie pierwszy rząd na widowni to nie tylko miejsca, z których najlepiej widać modelki. Siedzą w nim decydenci branży. Grupa trzymająca modę to redaktorzy wielkich magazynów, gwiazdy (tu na szczęście nie było ich za dużo) oraz – nawet ważniejsi od nich – „buyers", co po polsku tłumaczy się mało zręcznie jako „specjalista od zakupów". Od decyzji jednych i drugich zależą losy projektantów. Przyglądają się uważnie kolekcjom, robią zdjęcia, zapisują w notesach i oceniają. Czy ciuchy są dobrze uszyte, czy mają wartość użytkową, czy jest w nich coś nowego, interesującego? Czy spodobają się klientom?