– Odebrane nam zostanie nasze miejsce na ziemi, a osiedle bez nas straci swoją duszę – uważa Marek Marciniak. – Nie chcemy na powrót mieszkać w blokowisku, ale władze miasta nie zamierzają nam pozostawić wyboru.Radni słyszą ich argumenty, ale są zdecydowani poświęcić najemców. Także tych, którzy mieszkają na osiedlu z przełomu XIX i XX wieku od pokoleń.
Marciniakowie po 34 latach zdecydowali się na ucieczkę z Retkini, największego łódzkiego blokowiska. – Anonimowość na początku może fascynować, ale z biegiem lat uwiera – mówi Leokadia Marciniak. – W M4 na 11. piętrze brakowało mi przestrzeni, która urzekła mnie w trakcie pierwszej wizyty na Księżym Młynie. Wrażenie było porażające, bo zobaczyłam drzwi z kolorowymi szybkami, przestronny korytarz, półki w spiżarni, zdobione mosiężne klamki i biały kaflowy piec.
Przeprowadzili się przed niespełna trzema laty do najstarszego famułu na Księżym Młynie, który został zbudowany w 1886 r., i cieszą się widokiem z okna na stuletnie lipy, po których biegają wiewiórki.
Marek, mąż Leokadii, zdarł z fragmentu drzwi do sypialni olejną farbę, spod której ukazały się słoje drzewa. Następnie zdjął nalot z klamek i zawiasów, które – dzięki ornamentom – nabrały wyrazistych kształtów.Dostrzegli także zmiany w kontaktach z ludźmi. – Przez 30 lat mieszkania w blokach rozpoznawaliśmy tylko twarze sąsiadów, mówiąc zdawkowe „dzień dobry”. Teraz znamy wszystkich, nie tylko z naszego famułu, i możemy liczyć na ich pomoc – podkreślają Marciniakowie.
– Gdy pod naszą nieobecność przywieziono węgiel, sąsiad rozłożył płócienną płachtę przed komórką, żeby drobne kawałki nie utonęły w błocie. Potem pomógł nam w noszeniu opału.