W czasach gdy zalewają nas proste rytmy i nieskomplikowane pomysły muzyczne, które nadają się do słuchania na smartfonie w tramwaju czy autobusie, 30-letni Marcin Masecki wydaje się postacią z innego świata.
Ten modny dziś pianista i kompozytor, przez jednych wielce chwalony, przez innych krytykowany, porusza się ponad granicami, także geograficznymi. Mieszka bowiem na przemian w Warszawie i w Buenos Aires. Jako artysta balansuje natomiast między klasyką i jazzem, włączając do swych poszukiwań także inne style, czego dowody znajdziemy na najnowszym, polonezowym albumie.
Masecki zebrał dziesięciu muzyków, których łączy przede wszystkim fakt, że wszyscy grają na instrumentach dętych. Skomponował dla nich sześć utworów. Kiedy zaczynają prezentować pierwszy z nich, wrażenie jest piorunujące. Wydaje się, że słuchamy amatorskiej orkiestry strażackiej, której członkowie nie potrafią się ze sobą porozumieć, bo za mało umieją albo kiepsko u nich ze słuchem. Dopiero po chwili, gdy ci sami muzycy zaskoczą nas jakąś wyrafinowaną harmonią, rozumiemy, że Masecki swobodnie łączy pastisz z eksperymentem.