– Głowy polecą. Wyrok został wydany, ale premier nie chciał egzekucji podczas kampanii wyborczej. Teraz przyszedł czas na rozliczenia – twierdzi jeden ze współpracowników Jarosława Kaczyńskiego. Premier długo namawiał Olszewskiego, by zdecydował się na start w wyborach do Senatu z Warszawy. W końcu uległ Kaczyńskiemu. Sprawy techniczne, czyli zebranie wymaganych przez prawo trzech tysięcy podpisów, zlecono stołecznym działaczom PiS. Jedno pytanie, trzy wersje odpowiedzi
Nikt nie przypuszczał, że Olszewski nie zostanie zarejestrowany. Co więcej, partia liczyła, że były premier, który dziś doradza prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, bez problemów zdobędzie mandat. – To był najistotniejszy kandydat – mówi warszawski poseł PiS Karol Karski. A jak dopowiada poseł Artur Górski, nikt nie może mieć wątpliwości, jak ważny dla Prawa i Sprawiedliwości jest Jan Olszewski. – To wielki autorytet. Osoba, która się cieszy wielkim szacunkiem. Postać szczególna, jeden z symboli przemian w Polsce.
Kaczyński wielokrotnie podkreślał rolę, jaką odegrał rząd Olszewskiego. Były premier czynnie zaangażował się w tegoroczną kampanię wyborczą PiS i uczestniczył w partyjnych konwencjach. – Tym większa więc była kompromitacja, gdy się okazało, że nie może wystartować, bo nie zebrano pod jego kandydaturą wymaganej liczby głosów – twierdzi polityk PiS.
Sprawa od początku nie miała charakteru lokalnego. Jeszcze przed wyborami liderzy partii nie ukrywali, że są zniesmaczeni zachowaniem warszawskich kolegów.
– Ktoś, kto odnosił te podpisy do Państwowej Komisji Wyborczej, powinien za to beknąć. Olszewski zasługuje na szacunek – oburzał się w Radiu Zet wiceszef Klubu PiS Tadeusz Cymański. Z Janem Olszewskim nie udało nam się wczoraj skontaktować. Dlaczego doszło do tej kompromitacji? Są trzy wersje. Według pierwszej przed złożeniem do PKW kart z podpisami poparcia dla kandydata warszawscy działacze PiS nie policzyli podpisów, tylko listy, nie zauważając, że nie na wszystkich jest wymagana liczba podpisów. Druga wersja jest bardziej korzystna dla partii. Zdaniem Karskiego wszystko było dokładnie przeliczone i PKW dostała listy, na których było 3,5 tysiąca podpisów. – Ale z niewiadomych przyczyn delegatura Krajowego Biura Wyborczego uznała, że złożono 2850 podpisów, z czego zakwestionowała około 40. Gdzieś zginęło około 600 głosów – twierdzi Karski. Gdzie? Nie wiadomo.