Okazało się wtedy, że raporty resortów o tym, jak wiele zdziałano przez pierwsze 100 dni, są warte funta kłaków. Ministrowie nie dość, że nie zrobili w tym czasie nic, to jeszcze nie potrafili tego ciekawie opisać.
Na szczęście premier ma serce równie wielkie jak poparcie, więc zamiast zwolnić wszystkich jak leci, dał im szansę na poprawę. Kilku ministrów dostało zadanie: do północy zrobić to, czego nie dali rady zwojować przez trzy miesiące z okładem. Czy zrobili? Dowiemy się w niedzielę podczas świątecznej, studniówkowej konferencji prasowej.
Wiara premiera w nadludzkie możliwości ministrów imponuje. Ale może w tym szaleństwie jest metoda? Jeśli szefowie resortów są w stanie przez sześć godzin napisać, uchwalić i wdrożyć te wszystkie rzeczy, których nie potrafili załatwić przez kwartał, to znaczy, że drzemie w nich potencjał Herkulesa. Polskę czeka wtedy pasmo wydarzeń niezwykłych.
Wdrożeni do szybkiej roboty ministrowie w jakieś pięć tygodni uporają się z czteroletnim planem działań rządu, a potem pojadą na długie, nieustające wakacje w Dolomity. Chyba, że premierowi Tuskowi nie chodziło o to, żeby poprawić pracę ministerstw, tylko jakość raportów, co mogłoby oznaczać, że nie zależy mu na tym, co kto zrobił, tylko jak wypadnie w telewizji. Ale to przecież niemożliwe, w Polsce nikt nie dałby się na taki numer nabrać.