Kino szuka efektownych tematów, bo w powszechnym przekonaniu tylko one mogą zaintrygować widzów. Tak myślą filmowcy największych kinematografii świata – w Stanach Zjednoczonych, Indiach, Chinach.
Jednak od kilku lat ten stereotyp przełamują Latynosi, a zwłaszcza Argentyńczycy. Ich obrazy często są minimalistyczne, wręcz ostentacyjnie pozbawione akcji. Tacy reżyserzy jak Lisandro Alonso lub Rodrigo Moreno pokazują niepozornych ludzi, na których w prawdziwym życiu nie zwracamy uwagi.
O kimś takim opowiada również Adrian Biniez. Choć reżyser urodził się w Buenos Aires, swój pełnometrażowy debiut "Gigante" zrealizował w Urugwaju. Tytułowy gigant to zwalisty Jara (Horacio Camandule), ochroniarz jednego z supermarketów w Montevideo. Jego codzienność sprowadza się do wykonywania powtarzalnych, przeraźliwie nudnych czynności. W nocy siedzi przed sklepowymi monitorami, obserwując, czy nikt z pracowników nie kradnie towaru. W dzień odpoczywa na domowej kanapie, gapiąc się w telewizor. Od czasu do czasu rozwiąże krzyżówkę lub pogra z siostrzeńcem w grę wideo.
Jednak pewnego dnia coś zmienia ten schemat. Jara dostrzega na monitorze sprzątaczkę Julię (Leonor Svarcas). Nie może oderwać od kobiety wzroku. Śledzi ją za pośrednictwem kamer, podąża niczym cień, gdy Julia po skończeniu pracy idzie do domu. W samotnym ochroniarzu zaczyna kiełkować niewinne uczucie. Jest tylko jedna przeszkoda, by w pełni rozkwitło – Jarze brak śmiałości, by się zbliżyć do Julii i z nią porozmawiać...
Adrian Biniez nakręcił przewrotną love story – igra z oczekiwaniami widza. Nie oglądamy bowiem, jak to zwykle w filmach bywa, perypetii zakochanej pary, ale historię człowieka, który powoli dojrzewa do miłości. Jego zmagania z własnymi emocjami stanowią esencję fabuły. Reżyser przygląda się poczynaniom Jary z życzliwością, przyprawiając je specyficzną mieszanką humoru. Jest w niej szczypta sarkazmu i nuta liryzmu charakterystyczna dla komedii Charliego Chaplina.