Kilkanaście lat temu taka zapowiedź zwiastowałaby nietuzinkową rozrywkę. Shymalan był bowiem postrzegany jako filmowy erudyta, mistrz suspensu i zaskakujących zwrotów akcji. Niestety, od tego czasu popełnił, m.in. “Kobietę w błękitnej wodzie” i “Zdarzenie”, sporo tracąc ze swej reputacji. Jak mu poszło z “Ostatnim władcą wiatru”? O tym przekonać się muszą państwo na własną odpowiedzialność – nie było pokazu prasowego.

Skoro nie mogę posłużyć się recenzją, przytoczę fakty. “Ostatni władca wiatru” narodził się jako serial rysunkowy nadawany w telewizji dla dzieci Nickelodeon. Jego bohaterem jest Aang, chłopiec przypominający buddyjskiego mnicha, który posiadł zdolność kierowania jednym z żywiołów – tytułowym wiatrem. Ta moc okazuje się bardzo przydatna. Zwłaszcza że dochodzi do wojny, w której naród Ognia zamierza podbić przedstawicieli innych żywiołów.

Przyznam, że zwiastuny zapowiadają efektowną bajkę. Ale osoba Shyamalana na stanowisku reżysera mnie niepokoi. Harry Potter może chyba spać spokojnie. Zapewne “Ostatni władca wiatru” mu nie zagrozi. Nawet jeśli w rysunkowym oryginale jest nazywany... Avatarem. W kinie jego przydomek zniknął, by nikt nie posądził twórców o próbę podłączenia się pod sukces filmu Jamesa Camerona.