Ze zdumieniem dowiedziałem się, że tzw. rynki finansowe źle odebrały rezultaty brukselskiego szczytu i dlatego doszło do spadków na giełdach oraz do osłabienia większości walut wobec dolara. Informacja ta umocniła mnie w przekonaniu, że tak jak mamy dwa kryzysy: finansowy i sfery realnej, tak mamy dwa różne obozy: finansistów i realistów.
Finansiści widzą dość nieskomplikowane wyjście z sytuacji. Należy wpompować do gospodarki, a zwłaszcza do sektora finansowego, jak najwięcej pieniędzy i w ten sposób zlikwidować kłopotliwe aktywa banków. Finansiści nie przejmują się zbytnio tym, skąd owe pieniądze wziąć, ani tym, jakie długofalowe konsekwencje będzie mieć lawinowe powiększanie deficytów budżetowych i produkowanie pustego pieniądza.
Z kolei realiści uważają, że to nie gospodarka powinna pomagać bankom, tylko banki gospodarce. Kredytowanie firm powinno więc powrócić do normalnego poziomu. Jednocześnie należy ograniczyć działania spekulacyjne na rynkach: walutowym i papierów wartościowych.
W praktyce wyboru jednej z tych dwóch opcji dokonują politycy. Jeśli opowiadają się za protekcjonizmem, wybierają kosztowny wariant finansowy. Banki dostają to, czego oczekują najbardziej; mogą kupować obligacje o wysokiej rentowności, natomiast nie muszą ponosić ryzyka związanego z finansowaniem przedsiębiorstw.
Dlatego szczyt brukselski, na którym polityka protekcjonistyczna wyraźnie przegrała, co prawda nie przez nokaut, ale na punkty, (powiedzmy dwa do zera) został z zadowoleniem przyjęty przez większość komentatorów ekonomicznych. A to, że z tych samych powodów został źle przyjęty przez finansjerę, pokazuje, że świat, tworząc infrastrukturę finansową, popełnił poważne błędy konstrukcyjne. I wcale nie jestem pewien, że zdoła je naprawić.