To nie przenośnia, bo imprezy łódzkiego Fashion Week odbywają się właśnie na terenie dawnej tekstylnej fabryki Scheiblera. Wnętrza elektrowni Posiadło Księży Młyn, która dostarczała niegdyś prądu przędzalniom, są dziś perłą zabytków kultury industrialnej, ale niestety także malowniczą półruiną. Trudno sobie wyobrazić piękniejsze tło dla modelek, które przesuwają się po zakurzonych betonowych posadzkach, wśród obłażących kolorowych tynków suną po krętych kutych schodach. Prąd niepotrzebny, bo w Łodzi niczego się już nie produkuje. – Tkaniny sprowadzamy tylko z Włoch, nasz przemysł tekstylny został zamordowany – powiedziała na konferencji prasowej Halina Zawadzka z firmy Hexeline, która na sobotnim pokazie zaprezentowała 80 modeli z zimowej kolekcji.
Ale nie płaczmy nad upadkiem starego, gdy powstaje nowe. Nowe to już nie produkcja jak w „Ziemi obiecanej", tylko jak to w XXI wieku – media, reklama, show-biznes, usługi. Czwarta edycja Fashion Week jest potężnym impulsem nie tylko dla miasta Łodzi, ale dla całej naszej gospodarki i biznesu. Impreza ma wielki rozmach – wystawia się 60 projektantów, odbywają się liczne wydarzenia kulturalne, które przyciągają ludzi z miasta i spoza niego. Konkurs Złotej Nitki, szkolenia, konferencje (Zielony Dzień Mody), pokazy filmów, wielki przegląd fotografii. Miasto Łódź dało na to 2 miliony, resztę dołożyli sponsorzy. Tutaj też, jak na innych tego rodzaju imprezach na świecie, do akcji włączają się biznesowi gracze. Maybelline robi makijaże, Kazar daje buty, Sharp wyposaża telewizory, na kanapach 300 dziennikarzy i fotografów rozpiera się dzięki firmie Marbet Style itp., itd. Zyskują hotele, restauracje, a miasto Łódź nabiera sławy jako stolica polskiej mody.
Przyjechało także kilkunastu dziennikarzy i obserwatorów zagranicznych. Najwięcej pisano o Diane Pernet, amerykańskiej blogerce znanej z charakterystycznego wizerunku – czarnej długiej szaty oraz wysokiego, też czarnego, zawoju na głowie. Diane Pernet przywiozła nam z Paryża festiwal krótkich filmów o modzie „A shaded view on fashion". Spodziewałam się wiele, bo o biznesie mody, jego mechanizmach, manierach, dewiacjach, ciemnych stronach można dużo ciekawego powiedzieć. Niestety, poza jednym dobrym dokumentem o balu Metropolitan Muzeum of Costume Pernet zaserwowała nam same bełkotliwe etiudki. Mody w nich jak na lekarstwo, za to dużo tematów dla psychiatry. Obsesje, samobójstwa, groza. Nie ma ani radości mody, ani próby wniknięcia w nią głębiej. Pseudoawangarda, w dodatku nudna i pretensjonalna.
Ma się wrażenie, że problemem współczesnej mody, nie tylko w Łodzi, jest to, że wszystko jest w niej dozwolone. Brak ram sprawia, że temat rozlewa się bezkształtnie. Nawet talent trudno w tym dostrzec. Gdy zanikają kryteria, trudno o ocenę. Czy to, co widzimy, jest awangardą czy tylko nieudanym eksperymentem? Na pokazie Michała Szulca, na którym, jak w kondukcie pogrzebowym, maszerowały bosonogie modelki w czarnych smutnych szatach, do mego ucha pochyliła się sąsiadka (okazała się nią Iwona Pavlovic, jurorka „Tańca z gwiazdami"). – Czy to jest dobre, bo my nie wiemy? Nie znamy się – zapytała lekko skonfundowana. To nie było dobre, niestety. I tak jej powiedziałam.