Bano się nawet najbliższych sąsiadów

Można powiedzieć, że Stanisław Czarnecki to bardzo wpływowy człowiek. Ma wpływ na to, jaka jest pogoda na południowo-wschodnim krańcu Polski. Oczywiście to żart, bo wpływ na pogodę ma ograniczony, ale to m.in. dzięki niemu znamy wszystkie dane dotyczące bieszczadzkiego klimatu.

Publikacja: 03.11.2017 16:00

Bano się nawet najbliższych sąsiadów

Foto: EAST NEWS

Od 60 lat każdego dnia trzy razy na dobę wychodzi z domu i zmierza do oddalonej o niecałe 100 metrów białej budki meteorologicznej i odczytuje temperaturę, wilgotność powietrza, ciśnienie czy wysokość opadu, by za chwilę wszystkie te informacje przez radiotelefon przekazać do centrali.

Żyje od lat w tym samym miejscu i od zawsze bardzo skromnie. Pewnie jak każdy tzw. stary kawaler nie zwraca zbytniej uwagi na najbliższe otoczenie, ale wnętrze jego drewnianej chaty wręcz ociera się o biedę. Wyraźnie widać w domu brak kobiecej ręki.

– Proszę pana, jakoś za dużo miałem w życiu dziewczyn i przebierałem: ta ładniejsza, ta jeszcze ładniejsza, ta w końcu mnie zdradziła i do widzenia powiedziałem – mówi z uśmiechem i jakby na udowodnienie tego, że w przeszłości był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, pokazuje swoje zdjęcie z młodości.

Terka to dziś niewielka, położona z dala od turystycznych szlaków mała wieś nad Solinką. Ale dla wytrawnych górskich wędrowców to także brama do wyższych partii Bieszczad. Z jednej strony wznosi się Tołsta, z drugiej Połoma, nieosiągające nawet 800 m wysokości, porośnięte lasami wzgórza. Daleko niemal wszędzie, ale dzięki temu to dziś jedna z nielicznych miejscowości, które przetrwały lata, zachowując swój dawny rolniczy charakter. Ale to też osada z bardzo bogatą historią, bo jej początki sięgają XV wieku. Zbudowano ją na prawie wołoskim przed 1463 rokiem jako Tharnka, czyli tarnina. Niemal od razu na położonym w okolicy wzgórzu noszącym do dziś nazwę Monaster zbudowano prawosławny klasztor bazylianów. Jeszcze w okresie międzywojennym stała na jego miejscu jako wspomnienie niewielka murowana kapliczka. Terka miała już wówczas własną drewnianą cerkiew pw. św. Proroka Ilii. Ludzie mówią, że była ponoć jedną z najpiękniejszych w całych Bieszczadach.

Wieś od wieków zamieszkana była przez Polaków i Rusinów, którzy zawsze żyli w najlepszej komitywie i w zgodzie. Żenili się Polak z Rusinką, a Rusin z Polką, i razem gospodarzyli.

– A pan Polak? – pytam. – Czy Rusin trochę?

– Polak! Cały czas, Polak, panie – mówi niemal z oburzeniem.

Choć przyznaje, że kiedyś na co dzień w tej okolicy była używana tylko – jak mówi – ruska mowa, a jedynie w niedziele w kościele polska. Polak różnił się tym, że odmawiał pacierz po polsku i raz do roku był u spowiedzi w kościele w Wołkowyi. Rusini obchodzili tradycyjnie wschodnie święta – np. 19 stycznia w święto Jordanu święcili wodę na rzece, a później urządzali zabawy. Karczma była wówczas pełna. Pito, tańczono, śpiewy było słychać w całej wsi. Prowadzący wyszynk Żyd Herszko i jego żona Fajga nie mogli nadążyć z podawaniem wódki. A Fajga uważnie obserwowała, który klient był już dobrze pijany, to wtedy dolewała do flaszki już tylko czystą wodę, żeby nie upił się do nieprzytomności. Ale wyszynk był czynny nawet do samego ranka.

A Herszko ponoć miał takie oko, że wiedział, która kobieta jest w ciąży i kiedy urodzi, która krowa cielna i kiedy się ocieli, kogo z kim swatano i kiedy wesele będzie. Gdy któraś urodziła syna, a jej chłop przyszedł do Herszka po wódkę i kazał dać sobie pół litra, to Herszko wyskakiwał z wyrzutem: „Jak ty się nie wstydzisz, co ty myślisz? Żona urodziła syna, a ty przyniesiesz tylko pół litra gorzałki?". Chłop, rad nierad, słuchał Herszka i brał drugie pół litra. Prawie każda rodząca matka obowiązkowo musiała mieć w łóżku gorzałkę co najmniej przez tydzień, bo gorzałka według znachorów była uniwersalnym lekarstwem na wszelkie choroby. Najbogatszy gospodarz na weselu miał sto litrów wódki. Opowiadając to, pan Stanisław bije się w pierś, że są to jego własne wspomnienia, a nie legenda, którą jeszcze przed wojną usłyszał od ojca. Jednak kiedy zaczęła się wojna, miał niecałe 9 lat. Doskonale za to pamięta, że we wsi mieszkali właściwie sami analfabeci. Czytać i pisać nie umiał nikt. W jego rodzinie – w domu gajowego Tomasza Czarneckiego – zapewnia, że mówiono tylko po polsku. Nędza była jak w każdej chałupie. Domy to były tylko kurne chaty. Wnętrza okopcone dymem. Brud i smród.

Zimą, kiedy był silny mróz, przy paleniu w piecu musiano otwierać drzwi, aby dym strugą wychodził na strych, człowiek nie widział nawet drugiego człowieka, przy tym kaszlał i płakał, bo gęsty dym po prostu dusił. Taka męczarnia trwała nie dzień, nie dwa, ale właściwie całe życie.

– Dzieci były bose, całą zimę siedziały na piecu, piec musiał być ogromny – wspomina. – Dwa metry długi i półtora szeroki. Kto z domowników chorował, kładziono go na piecu. Takie było wówczas leczenie.

Zimą na piecu rozpalano szczyptę do oświetlenia chałupy. Dopiero w 1924 roku sołtys dał rozkaz, że każdy gospodarz w swoim gospodarstwie musi wybudować komin. Pod piecem był kurnik. Jak ktoś miał jednego koguta, można było wytrzymać, ale kto miał dwa i trzy, i więcej, to zimą niemal oka nie zmrużył, bo koguty już po północy piały. Jeden przestawał, a drugi zaczynał i tak aż do rana. W domu kobiety tkały płótno, z którego szyły koszule i portki dla mężczyzn, oprócz tego sukno szyli, które nosili zimą przez dwadzieścia lat. Wszyscy chodzili w chodakach, jedynie bogacze mieli takie trzewiki. Ale zakładali je tylko, gdy szli do kościoła na święta. A kiedy udawali się w dalszą drogę, to z oszczędności nieśli je już na plecach, a bose nogi ranili do krwi. Chleba wypiekano bardzo mało. Zastępowano go plackami owsianymi, które jedzone były od niedzieli adwentowej aż do Bożego Narodzenia, a później od środy popielcowej do Wielkanocy. Prawie co dzień w czasie postu pieczono kartofle, spożywając je z surową kapustą.

Baliśmy się i Niemców, i Ukraińców

Nadszedł nieszczęsny wrzesień '39 roku. Do Terki szybko dotarła wiadomość, że Niemcy już są w Lesku. We wtorek 5 września, a był to tradycyjnie dzień targowy, z cerkwi w Terce wyjechało do Leska na powitanie Niemców ok. trzydziestu furmanek. Każdy wóz był udekorowany sinożółtą kokardą. Wszyscy, którzy nie byli Polakami, liczyli po prostu na zmianę, na polepszenie własnego statusu. W pierwszym, tzn. stojącym jako pierwszy, jeśli idzie się do wsi od dołu, czyli od strony rzeki, domu mieszkał sołtys Wasyl. To tam, jak twierdzi pan Stanisław, załatwiano wszystkie sprawy. Szczególnie te wymierzone w Polaków. Chciano pozbawić Polaków własności, a ziemie przyłączyć do mającej powstać w niedalekiej przyszłości Ukrainy. Ustalono nawet – jak zapewnia – kolejność wyroków śmierci na miejscowych Polakach! Na liście byli m.in. Franciszek Bugacki i Franciszek Gankiewicz. Mieli być powieszeni od razu. Ale uciekli. Tajemnicę zdradziła Katarzyna Nybora, która wszystko ujawniła polskiej przyjaciółce Annie Ortat.

Od tego momentu dawny względny spokój we wsi zastąpiła już wzajemna niechęć i podejrzliwość, której przed wojną niemal nie było! Wcześniej rodziny się szanowały i wzajemnie pomagały czy gościły.

Od chwili wkroczenia Niemców miejscowa ludność ukraińska wyraźnie poczuła się bardziej pewna siebie, żeby nawet nie powiedzieć brutalnie: butna. Cieszyli się, bo wiązali z tym nadzieje na lepsze życie. Niemcy obiecywali im samodzielną Ukrainę. A jeśli dodać, że na sto dwadzieścia mieszkających we wsi rodzin, polskich było tylko dwadzieścia, to nic dziwnego, że w takich domach, jak u Czarneckich, odczuwalny był coraz większy niepokój, a nawet strach. Polakom grozili, że jeśli będą się buntować, to zrobią z nimi to samo, co z Żydami. Z tą różnicą, że nie mówiono o obozach, tylko o zsyłce na Syberię. Stanisław wspomina dawnego wójta Kientkiewicza, którego zachowanie dziś może odrażać, ale uratował im życie. Znał dobrze język.

– Poszedł do dowódcy niemieckiego i powiedział, jaka jest sprawa – ciągnie opowieść Stanisław. – Zapewnił, że Polacy nic niczemu niewinni, i Niemiec za godzinę przyszedł do wsi, zebrał ludzi i powiedział: „Każden jeden, jak będzie się spotykał z Niemcem, ma mówić: Heil Hitler i rękę, kurczę, dźwigać wysoko" – gospodarz pokazuje gest.

On sam nawet nie policzy, ile razy tak musiał się „witać". Ale ten stan względnego zawieszenia też nie trwał zbyt długo. Niebawem Niemcy zaczęli wcielać miejscowych Ukraińców do oddziałów SS Galizien. I wtedy na Polaków znów padł blady strach, bo ludzie obawiali się zemsty i bezkarności ewentualnych oprawców. Jak się później okazało, oni tych „swoich", czyli miejscowych Ukraińców, też nękali. Byli bezwzględni. I bezwzględnie posłuszni Niemcom.

– O Jezu, panie, wszystko się bało, jak to będzie. Niemcy przyszli, robili, co chcieli, panie, myśmy i Niemców, i Ukraińców się bali.

Jawna wrogość

Z czasem, kiedy zbliżał się ze wschodu front, a niemieccy okupanci byli coraz słabsi, zaczęła się jawna wrogość. Szóstego sierpnia 1944 roku okoliczna coraz liczniejsza i coraz bardziej bezkarna banda UPA zamordowała podczas mszy świętej w kościele w Baligrodzie aż 47 osób. Miejscowi do dziś mówią, że faktycznie ofiar było więcej. To był zaledwie wstęp do kolejnych tragicznych wydarzeń. Rok 1945 dla ludności polskiej był czasem masakry, a 1946 przyniósł jeszcze gorsze wydarzenia.

To była niedziela, 9 lipca. Działająca od dłuższego czasu w okolicy sotnia UPA uprowadziła trzech polskich mieszkańców wsi. Banda zabrała Jana Gonkiewicza, Michała Gonkiewicza i jego syna Jerzego. Czarnecki znał wszystkich, bo byli sąsiadami. Wieść o tym, co się wydarzyło, natychmiast dotarła do stacjonującej w Wołkowyi jednostki wojskowej. Do Terki przyjechał kapitan Żuberka, jego imienia ludzie już nie pamiętają, ale nazwisko tak, i zebrał wszystkich mieszkańców. Powiedział, że ci, których zabrano do lasu, mają w ciągu 24 godzin wrócić do swoich domów. Równocześnie wyznaczył też wybranych z ukraińskiej społeczności zakładników za porwanych Polaków.

Niestety, brutalność band była tak duża, że zamiast oddać ich żywych, mężczyzn powieszono na okolicznych jabłoniach. Jakby tego było mało, przed egzekucją pobito ich i okaleczono!

Widok był przerażający, wspomina Stanisław. Ludzie zaczęli się wtedy naprawdę bać. Wojsko pilnowało, by nie doszło do samosądu, ale niestety, komuś puściły nerwy. W odwecie jednostka WOP stacjonująca w Wołkowyi spaliła żywcem 33 ukraińskich mieszkańców wsi, obrzucając granatami dom, w którym zgromadzono zakładników. Zemsta była okrutna, a jednym z tych, którzy za tym stali, był podporucznik Łoszyca, syn i brat tych trzech bestialsko zamordowanych mężczyzn.

Kiedy dowiaduję się, że to było niemal w samym środku wsi, koniecznie chcę zobaczyć to miejsce. Wsiadamy do samochodu i jedziemy jakieś 500–800 metrów pod górę. Resztę drogi musimy już iść pieszo. Jest tak wyboista, że nie pokonałby jej żaden samochód. Do polanki prowadzi stroma piaszczysto kamienista dróżka. Ale dziś w miejscu, w którym ponad 70 lat temu doszło do zbiorowego mordu, rośnie już tylko wysoka trawa i chwasty. O tym, że było tam kiedyś siedlisko i ludzkie życie, świadczą jedynie wiekowe i zdziczałe przez lata jabłonie i śliwy.

– Widział pan to wszystko? – pytam.

– Wszystko, panie! Widziałem dokładnie, panie. I to jak płonęło, i widziałem nawet, jak tamci wisieli na drzewach. Mieli rozbite głowy, panie, języki powyrzynane.

Stanisław znał ich wszystkich, bo przecież byli z jednej wioski.

Symboliczna mogiła pomordowanych znajduje się na miejscowym cmentarzu. Zaledwie kilka metrów od podmurówki, która jak niemal pomnik dawnych czasów ocalała ze zburzonej całkowicie w akcie zemsty na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku cerkwi. To miejsce też oglądamy razem ze Stanisławem. (...)

Kolejne mordy

Ale nawet taka tragedia i akcja odwetowa nie sprawiły, że wzajemne ataki ustały. Następny wyrok wojsko wydało na Dymitra Mastelaka, a w odwecie zamordowano Antoniego Pastlowskiego z Rajskich. W okolicy grasowały dwa, a może i trzy oddziały. Sotnia Hrynia, dawnego przedwojennego żołnierza Wojska Polskiego, i niejakiego Bira. Stanisław zapewnia, że nieraz ich widział, jak chodzili po wsi. Hryń miał ok. 400 żołnierzy. Całkiem dobrze wyposażonych. Jednego dnia Stanisław stanął z nimi niemal oko w oko. Dwóch banderowców z karabinami szło przez most przerzucony nad brzegami płynącej tuż obok jego domu Solinki. Dzieliło ich może 100–200 metrów. Piętnastolatek czekał tylko, kiedy któryś z nich pociągnie za spust. Ale przeszli, i poszli w stronę lasu. Strach pozostał.

Z 14 na 15 lipca UPA napadła na Wołkowyję. Spaliła kilka domów, zamordowała Polaków.

Ówczesnego niepokoju i niepewności nie zapomni do końca życia. Najgorzej było nocami. Nie było ratunku, trzeba było siedzieć i czekać na cud albo na śmierć, bo nie wiadomo, kiedy i kto przyjdzie i zamorduje. Dopiero ranek i świt przynosiły chwilowy spokój.

Kilka razy banderowcy przyszli do nich do domu spać, na noc. I zawsze, gdy byli we wsi, to wartownik stał przy moście, nad rzeką, tuż przy chałupie Czarneckich. Raz, gdy ich nawiedzili, pojawiło się aż 15 osób. I wszyscy spali w środku domu, a właściwie w małej dwuizbowej stojącej do dziś chałupce. Spali na podłodze. A mieszkająca w domu rodzina oka nie zmrużyła. (...)

W 1944 i 1945 roku bano się nawet najbliższych sąsiadów. Na szczęście ani jemu, ani rodzicom nic się nie stało. Ale w Procisnem nad Sanem tuż koło Stuposian, w którym mieszkali ich kuzyni, banderowcy wymordowali aż 18 osób.

– Spokojniej zrobiło się w Bieszczadach dopiero, jak Świerczewskiego w Baligrodzie zastrzelili – wspomina Stanisław. – A potem akcja „Wisła" się zaczęła i wtenczas to wojsko było tutaj w Wołkowyi i w całej okolicy był już spokój.

– Czyli pan dobrze to wspomina, a nawet usprawiedliwia tę akcję, tak? – dopytuję.

– No pewnie, panie! My przez pewien czas ze strachu nie mieszkaliśmy u siebie, byliśmy w sąsiedniej wsi. Wyrzuciło nas wojsko, polskie wojsko. Aż do Bachlawy, jakieś 20 km stąd na północ, niedaleko Leska. Dla naszego bezpieczeństwa, bo nawet oni się bali zaraz po akcji „Wisła", że ci, co zostali, nas wymordują.

I raz nawet w nocy nieźle się wystraszył. Szli z matką przez wieś z taką małą lampką. Nagle ktoś zagrodził im drogę i pyta: „Wy kto?". Zawahał się, ale po chwili twardo odpowiedział, że Ukrainiec. „Masz szczęście, bo bym cię inaczej zastrzelił. Uciekajcie", usłyszeli. I tylko dlatego uszli wtedy z życiem. (...)

Jakie to licho w ludzi wstąpiło?

Terkę musieli opuścić właściwie wszyscy mieszkańcy. Polaków przerzucono na jakiś czas do innych wsi. Ludność pochodzenia ukraińskiego deportowano od razu na zachód Polski.

– Do Szczecińskiego – zapewnia gospodarz.

– Próbowali tu wracać? – pytam.

– Nie, nie mieli raczej do czego.

– Bali się?

– A nie, czego się bać. Niektórzy przecież przyjeżdżają.

– A pan się ich boi, jak tu przyjeżdżają?

– Nie, ja się nie boję, jak znajomi są obok, to co mnie to. A dzisiaj to już jest też inaczej trochę.

– A spotkał pan tu po latach jakiegoś kolegę z dzieciństwa?

– Pewnie że tak! Przyjeżdżali! Taki Poliwka i ten, Gruska. Takie małe chłopaki byli. W szkole było nas ze sto dwadzieścia dzieci. A ja tylko był Polak i jeszcze jeden Żyd. Dwóch nas było: Żyd i ja, Polak. A reszta wszyscy Ukraińcy.

– To jakie licho w ludzi wstąpiło, niech pan powie, że tak nagle brat przeciwko bratu stanął? – pytam szczerze.

– No mówię panu, jak im Hitler obiecał, Niemcy obiecali im wolną Ukrainę, i wtenczas znienawidzili nas i koniec. A przed wojną to oni nawet Ukraińcami nie byli, tylko Rusinami. Rusiny, panie... Rusiny. Nikt by we wsi nie powiedział, że tam Ukrainiec mieszka czy co. Za Niemca to się zmieniło. Nawet na nas donosili. Bo Niemca się bali. Chodzili po wsi już w '39 i zaczęli kartki Polakom na drzwiach wieszać – że dwadzieścia cztery godziny i wynieść się. Ale Niemcy tego nie tolerowali. Czasem takich oni to zabijali. Porządek we wsi musiał być. Niemcy nie lubili bałaganu. Dopiero jak Niemców pognali Ruscy, to wtedy Ukraińcy znów podnieśli głowy. Najgorzej było „przed Świerczewskim", czyli do jego śmierci. Tak grasowali, panie, że żyć nie dali. Każdej nocy, każdego dnia. Jak przyszli nocą do domu, to zabrali czasem wszystko i wyprowadzali do lasu. Nie było gadania.

Dopiero po akcji „Wisła" zrobiło się spokojniej.

Fragment książki „Wysiedleni. Akcja »Wisła« 1947" ukaże się 6 listopada nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Od 60 lat każdego dnia trzy razy na dobę wychodzi z domu i zmierza do oddalonej o niecałe 100 metrów białej budki meteorologicznej i odczytuje temperaturę, wilgotność powietrza, ciśnienie czy wysokość opadu, by za chwilę wszystkie te informacje przez radiotelefon przekazać do centrali.

Żyje od lat w tym samym miejscu i od zawsze bardzo skromnie. Pewnie jak każdy tzw. stary kawaler nie zwraca zbytniej uwagi na najbliższe otoczenie, ale wnętrze jego drewnianej chaty wręcz ociera się o biedę. Wyraźnie widać w domu brak kobiecej ręki.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Refren mojej ballady