Reklama

Robert Mazurek: Podanie o Nobla

Ileż to razy, ach ile wydaje się człowiekowi, że to, co nieuchronne, oszuka. Że w piąteczek popije i w sobotę skowronkiem się obudzi, że do stycznia opon nie zmieni i śnieg nie spadnie, że wino i sery co wieczór, a potem figura jak z żurnala. Ten felieton też miał powstać wcześniej, ale zwlekałem i zaczął się sezon. Sezon na nagrody.

Aktualizacja: 03.11.2019 22:58 Publikacja: 03.11.2019 00:01

Robert Mazurek: Podanie o Nobla

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Nikt nie lubi gości, którzy psują zabawę. Jest wspaniale, wszyscy się doceniamy, wręczamy sobie statuetki, czasem dorzucamy do tego parę groszy, bawimy się świetnie. I po co to psuć? Na co kpić i sens podważać?

Zresztą czasem to wszystko ów sens ma, ot, nagrody literackie czy filmowe mają walor promocyjny. Nakleisz nalepkę na książkę, że Nike czy Booker, i te kilka egzemplarzy więcej uda się opchnąć. Autor zarobi, wydawca, księgarz, a i czytelnik zadowolony, że z czymś ważnym obcuje i nawet jeśli za cholerę nie rozumie, to jakoś lżej na duszy. Ba, sam kierowałem się drugą z wymienionych nagród, wybierając książki nieznanych sobie autorów.

Jako osobnik wyjątkowo staroświecki nabywam czasem filmy na dvd. Stojąc w sklepie, wykonuję więc telefon do przyjaciela – Wiesiu Chełminiak mój gust zna, wie, co mogę obejrzeć, a czego do ręki brać nie powinienem. Łukasz Adamski ma tę zaletę, że widział wszystkie filmy, i tę wadę, że nie zawsze się z nim zgadzam („Vice" to był jednak straszny gniot), więc gdyby tak ci dwaj przyznawali nagrody, to bardzo uprościłoby mnie życie i nie musiałbym wydzwaniać.

Tydzień temu stałem przed regałem z książkami o PRL-u. Gdyby nie Jerzy Eisler, kupiłbym biografię, którą nazwał nieporozumieniem – a człowiek to nadzwyczaj delikatny – a nie nabył dzieła innego. I znów, ta rekomendacja to moja prywatna historyczna książka roku, nie muszę szukać innych, ale w przypadku nagród dla pisarzy nie protestuję. Ludzie czytają coraz mniej, jeśli więc sięgną po coś wiedzeni choćby czyjąś pochwałą, to niech będzie.

Rozumiem i kibicuję konkursom. Mój serdeczny przyjaciel, malarz, napocił się zdrowo, narobił i wysłał swoje obrazy na „Bielską Jesień". Wygrał, a to okrutna rywalizacja, bo wielu utalentowanych odpadało. Czy komuś mówi coś nazwisko Sebastian Krok? Pewnie nie, ale nawet jeśli jego prace nie sprzedają się teraz lepiej, to przynajmniej on ma satysfakcję. Sam dni odliczam do kolejnego Konkursu Chopinowskiego i za rok będę w kompletnym amoku. To nie tylko wielka szansa dla pianistów, ale i gratka dla melomanów.

Reklama
Reklama

Wszystko więc zniosę oprócz tego – nagród dziennikarskich. Nie wiem, co było pierwsze, może to kryzys finansowy sprawił, że z mediów zaczęli odchodzić najlepsi, a zostaliśmy tylko my i jakość drastycznie poleciała na twarz, więc odeszli czytelnicy? A może odwrotnie, najpierw oni zaczęli odchodzić, bo nudziliśmy, więc media zbiedniały? Nieważne, efekt jest ten sam – zamiast wybitnych dziennikarzy coraz więcej media workerów produkujących content. Zamiast publicystów coraz więcej nakręcanych partyjnie wojowników okładających się cepami. Byle mocniej, byle głośniej, byle jak. Tak, publika to widzi i zaczęła omijać nas szerokim łukiem.

Zależność jest jednak oczywista – im bardziej odsuwają się od nas czytelnicy, widzowie i słuchacze, tym większą mamy potrzebę, by nagradzać się sami. W końcu poziom dziennikarskiej glorii musi być constans, prawda? To słuszne chwalić samego siebie, zwłaszcza jeśli nie znajduje się innych chwalców, miał powiedzieć Erazm z Rotterdamu, człowiek, którego jednak chwalono.

Mamy więc Dziennikarza Roku, Dekady, Stulecia, mamy Intergalaktyczny Konkurs na Następcę Zygmunta Broniarka i setkę innych nagród, przy których wymienianiu trudno zachować powagę. Nie znam nikogo, kto nie byłby choć raz nominowany, albo i czego nie dostał. Panowie, tylko po co? Tu oficjalna prośba – jakkolwiek szczerze wszystkim dziękuję, to proszę mnie do niczego nie nominować i niczym nie nagradzać, serio. Raz w życiu odebrałem, szantażowany moralnie przez bardzo zacnego i bliskiego mi człowieka, dziennikarską nagrodę i strasznie mi wstyd. Obiecuję już więcej niczego nie przyjąć, a moim ostatnim osiągnięciem w dziedzinie przyjmowania będzie nagroda przyjaciela szkoły gdzieś na Wale Pomorskim. Ani ja przyjaciel, ani szkoły, a z tego wszystkiego zgadzał mnie się tylko Wał.

Nikt nie lubi gości, którzy psują zabawę. Jest wspaniale, wszyscy się doceniamy, wręczamy sobie statuetki, czasem dorzucamy do tego parę groszy, bawimy się świetnie. I po co to psuć? Na co kpić i sens podważać?

Zresztą czasem to wszystko ów sens ma, ot, nagrody literackie czy filmowe mają walor promocyjny. Nakleisz nalepkę na książkę, że Nike czy Booker, i te kilka egzemplarzy więcej uda się opchnąć. Autor zarobi, wydawca, księgarz, a i czytelnik zadowolony, że z czymś ważnym obcuje i nawet jeśli za cholerę nie rozumie, to jakoś lżej na duszy. Ba, sam kierowałem się drugą z wymienionych nagród, wybierając książki nieznanych sobie autorów.

Pozostało jeszcze 82% artykułu
Reklama
Plus Minus
Jan Maciejewski: Zaczarowana amnestia
Plus Minus
Agnieszka Markiewicz: Dobitny dowód na niebezpieczeństwo antysemityzmu
Plus Minus
Świat nie pęka w szwach. Nadchodzi era depopulacji
Plus Minus
Pierwszy test jedności narodu
Plus Minus
Wirtualni nielegałowie ruszają na Zachód
Reklama
Reklama