Nie chciał pan żyć tak normalnie, jak wszyscy?
O moich kobietach nie dam złego słowa powiedzieć, jednak byłem wierny tylko pierwszej miłości, czyli piłce.
Brzmi strasznie.
A ja nie żałuję. Niczego nie żałuję. Zdawałem sobie sprawę od samego początku, jak będą wyglądać moje związki. Spędziliśmy wspaniałe chwile, ale później wszystko się rozmyło. I nawet nie mam do siebie pretensji, bo to nie przeze mnie, ale przez piłkę.
A nie przez inne kobiety?
Owszem, byłem przystojny, kręciły się wokół nas piękne dziewczyny, ale ja nigdy swoich żon nie zdradzałem. Zawsze byłem lojalny, ale zwyczajnie wiedziałem, że i tak te związki nie miały prawa przetrwać.
Był pan dobrym ojcem dla swoich córek?
Trudno powiedzieć. Wiem, że obie wychowane zostały tak naprawdę przez swoje matki, no, bo jakim ja mogłem być ojcem? Starałem się zapewnić Gosi i Paulinie wszystko, co możliwe, ale na pewno nie byłem w stanie zapewnić im swojej stałej obecności. Jak ktoś jest obywatelem świata, to nie ma czasu być obywatelem swojego domu.
Mandaty pan płacił?
Często ich nie dostawaliśmy. Jechało się szybko na jakiś trening, albo wywiad i kończyło się na pouczeniu. Żartowałem z milicjantami, że mam pecha, skoro jest 40 milionów Polaków i musieli zatrzymać akurat mnie. Nie było jednak tak, że czułem się nietykalny.
Nie bawił się pan na mieście?
Prowadziłem swoje prywatne życie na własnych zasadach. Byłem samotnym, białym żaglem. Nie korzystałem z życia wielkomiejskiego. Przecież jeśli umówiłem się z jakąś dziewczyną w kawiarni, to nie miałem spokoju. Z jednej strony były to dowody sympatii, ale od razu zaczynało się: „Tomuś, nie napijesz się?". No i czego bym nie odpowiedział, to źle. Tomuś się nie napił, znaczy, że już taki sławny, że zarozumiały. Jak Tomuś się napił, to wiadomo – bramkarz pije, to zjazd do zajezdni, niech odpocznie. Wolałem kameralne spotkania, w mieszkaniach. Wiedziałem, że korzystanie ze sławy może okazać się krótkoterminowe i miałem rację. Zrozumiałem to po moim najważniejszym meczu w życiu – debiucie w reprezentacji Polski w meczu z Niemcami w Warszawie.
Dlaczego ten mecz był najważniejszy?
Miałem 23 lata. Wchodziłem do wielkiej piłki i właśnie po tamtym spotkaniu stałem się najpopularniejszym człowiekiem w Polsce. Pół kraju chciało mnie powiesić, pół tylko wysłać na banicję. Nie było dla mnie miejsca w piłce, zostałem stłamszony. Grałem w Legii, najbardziej znienawidzonym klubie w Polsce, gdybym grał na przykład w Górniku obwiniono by mnie za porażkę z Niemcami i tyle, a że byłem zawodnikiem z warszawskiego klubu, to byłem skończony.
Aż tak?
Powiedziałem wtedy, że będę krwią pluł, a pokażę wszystkim, że potrafię bronić i wrócę do kadry. Ta porażka dała mi olbrzymią motywację. Kiedy wyciągnięto do mnie rękę w Łodzi, postanowiłem zrobić wszystko, by ŁKS nigdy nie pożałował tej decyzji. Bo ja z Niemcami nie przegrałem sam, zawaliłem tylko trzecią bramkę, jednak zapomniano, że albo wszyscy wygrywamy, albo wszyscy przegrywamy. Tamten mecz potraktowano jak rewanż za wojnę.
Długo się pan zbierał?
Nie wiedziałem co robić. Gdzie się nie pokazywałem, natychmiast wytykano mnie palcami. „To ten co zawalił!" – słyszałem ciągle. Nie szukałem pociechy w alkoholu, ale zamknąłem się w sobie i zacząłem trenować. Przyjechałem do ŁKS zimą i ćwiczyłem z koszykarzami, piłkarzami ręcznymi. Robiłem wszystko, by wrócić do reprezentacji. Miałem szczęście, bo w Łodzi na kilka miesięcy zakontraktowano pana Górskiego jako konsultanta i on widział tę moją walkę z samym sobą. Po igrzyskach w Monachium w 1972 roku chyba ośmiu medalistów zakończyło kariery, a w eliminacjach wylosowaliśmy Anglię i Walię, chłopów po metr dziewięćdziesiąt. Pan Kazimierz szukał chłopaków, którzy nie bali się walki. I postawił na mnie.
Tak od razu?
Zagraliśmy ze Stanami Zjednoczonymi w Łodzi, zamiast mnie mogliby ręcznik powiesić na poprzeczce, bo rywale byli słabi i wygraliśmy 4:0. Potem pojechaliśmy do Walii i myślałem, że będzie bronił Marian Szeja, który kilka lat wcześniej w Liverpoolu zagrał świetny mecz z Anglikami. Po śniadaniu pan Górski poprosił mnie jednak do sali, a tam czekała na mnie komisja wszystkich świętych w polskim futbolu. – Panie kolego, jest taka sytuacja, że gramy z Walią i postawiłem na pana. Co pan na to? – usłyszałem. Pomyślałem wtedy, że to nagroda za moją ciężką pracę i że jak teraz miałbym zawalić, to pójdę do pracy w kamieniołomach. Odpowiedziałem, że jestem do dyspozycji. Później dowiedziałem się, że to była kluczowa rozmowa, że gdybym się chociaż chwilę zawahał, moja kariera mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej.
Ale z Walią przegraliście 0:2.
Siedzieliśmy po tym meczu z Heńkiem Kasperczakiem, Leszkiem Ćmikiewiczem i Lubańskim trochę załamani. – Przecież oni nie potrafią grać w piłkę. To rugbyści byli – powiedział któryś. Bo to prawda była, jak ktoś się na Wyspach nie nadawał do rugby, to szedł do piłki nożnej. John Toshack był niezły, a reszta to rzeźnicy. I wtedy któryś z nas powiedział zdanie, które zaczęło nowy rozdział w historii naszego futbolu. – Myśmy już przegrali te eliminacje, ale kiedy oni przyjadą do Polski, to tak im wpi... my, że zobaczą, co to rugby.
Czy gdyby tamta reprezentacja znalazła się w obecnych realiach, mielibyście szanse na sukces?
A jakie to są realia?
Mediów społecznościowych, paparazzich...
Pan Kazimierz nie był kapralem. Ciągle mówił, że kobiety, wino i śpiew to nic złego, bo piłkarze nie są zakonnikami. Trzeba tylko znać umiar. Przecież jak w 1968 roku Brazylijczycy przyjechali na tournée do Europy, to oficjalnie poszli do domu publicznego. Uznano to za normalną potrzebę młodych chłopców. Myśmy byli skoszarowani, a teraz piłkarze mieszkają ze swoimi partnerkami w centrum miasta.
Wy nie nadużywaliście zaufania Górskiego?
Lampka koniaku jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a zdecydowana większość wiedziała, że na niej trzeba zakończyć wieczór. Nigdy nie byłem trunkowy, trafiło się jakieś piwko albo szampanik. Mieliśmy w kadrze zasady i ich przestrzegaliśmy, przecież jak kiedyś Adam Musiał w Murrhardt (podczas MŚ w roku 1974 - przyp. red.) przesadził, to został wyrzucony ze zgrupowania. Po prostu wrócił w takim stanie, że było widać trochę więcej niż jedno piwko. Na wielkie imprezy nie było czasu. Nie twierdzę, że byłem abstynentem, ale nigdy nie widziano mnie pijanego. Trochę luzu było, jak lecieliśmy za ocean na tournée, graliśmy dwa poważne mecze, a później się bawiliśmy. Organizowali dla nas jakieś spotkania z Polonią w stodołach na 1500 miejsc, meczyk z lokalną drużyną, a później pan Kazimierz mówił: „Jutro o szóstej wyjeżdżamy". I już nas nie pilnował. Odpoczywaliśmy.
Pan kilka razy w swojej karierze chciał odpocząć już w trakcie meczu, prosząc o zmianę. Naprawdę bolało kolano czy raczej głowa?
Jak pan przychodzi do pracy, to zawsze chce się panu pracować, czy czasami po prostu nic nie wychodzi? W reprezentacji zawsze graliśmy ważne mecze, do których długo się przygotowywaliśmy, o których myśleliśmy. A z ligowymi to już różnie było. W Mielcu kiedyś boisko było zmrożone, a że ważyłem ponad sto kilogramów, to po 20 minutach nie miałem piłki w rękach, a przegrywaliśmy 0:3. I wtedy poprosiłem trenera o zmianę, bo wiedziałem, że źle mi idzie. Źle się czułem, ale zapewniam, że nie było to przez niesportowy tryb życia.
To może bał się pan odpowiedzialności za porażkę?
Schodząc z boiska przy 0:3 już byłem odpowiedzialny. Bramkarz, który mnie zmienił puścił jeszcze cztery gole, ale i tak należał do najlepszych na boisku. Sport nauczył mnie jednej rzeczy, ważnej także później w polityce. Każdy głupi potrafi wygrać, prawdziwą sztuką jest z honorem przegrać. Potrafię przyznać się do błędu. Dlatego, jak teraz widzę, co się dzieje w polityce, to krew mnie zalewa. W Stanach protestują, bo prezydentem jest Donald Trump, którego przecież Amerykanie sami wybrali. Czy wyście ludzie kochani wszyscy powariowali? Skończyłem kadencję w Sejmie w klubie Platformy Obywatelskiej, ale w Prawie i Sprawiedliwości mam wielu kolegów, których szanuję. Dlatego nie rozumiem tych ludzi z PO, którzy nie potrafią z honorem przegrać. Polacy wybrali PiS i tyle. Trzeba pogratulować rywalom. Andrzejowi Dudzie też pogratulowałem, gdy został prezydentem. Wydaje mi się, że politycy w Polsce mają z tym problem.
Nie żałuje pan tej polityki? Po co to panu było?
Pracowałem dla Polski, było mi łatwiej, bo sport łączy, więc popierałem PO–PiS, byłem przecież w obu klubach. Przypomina mi się film „Va Banque" i cytat: „To niedobrze, że nie interesuje się pan polityką, bo polityka zainteresuje się panem". Dlatego nie wierzę, że może to kogoś nie obchodzić. Przecież przeciętny Polak żyje z tego, co mu dadzą politycy. Byłem w komisji sportu, nie podejmowałem decyzji o zakupie broni, dzieliłem się swoimi doświadczeniami i wiedzą. Złożyłem tylko dwie interpelacje niedotyczące mojej działki: chciałem oświadczeń majątkowych od sędziów i prokuratorów, bo moim zdaniem powinni być jak żona Cezara, poza wszelkimi podejrzeniami. Chciałem także, by związki zawodowe opłacane były z dobrowolnych składek pracowników.
Jeszcze jako piłkarz poparł pan wprowadzenie stanu wojennego.
Tak. I w dalszym ciągu to podtrzymuję. Byłem wtedy w Hiszpanii, dzwoniłem do Polski i nagle połączenie przerwało. Widziałem w mediach rozmieszczenie wojsk w Polsce, widziałem, gdzie stały jakie jednostki. To byli żołnierze, ale nie europejscy, tylko, proszę pana, azjatyccy. Gdyby oni weszli do Polski, byłoby gorzej niż w Budapeszcie. Byłaby rzeź niewiniątek. Oczywiście stan wojenny był dramatem, zginęło chyba 100 osób, ale udało się uniknąć większej tragedii. Z pełną świadomością poparłem też PRON. To przecież nie była partia czy organizacja zbrodnicza, tylko ruch. Poproszono mnie, to się zgodziłem. Nie wiedziałem, co mnie czeka w Polsce po powrocie, jechałem z Hiszpanii z przyczepką pełną konserw.
Brakuje panu czegoś po zakończeniu kadencji w Sejmie? Czuje się pan samotny?
Nigdy się nie czułem, potrafię zorganizować sobie czas. Zresztą, nie potrafiłbym o tym opowiadać, wysyłać w świat sygnałów, że nie mam co ze sobą zrobić. Kiedyś to inaczej wyglądało, bo byłem na świeczniku, musiałem znaleźć czas dla mediów, dla kibiców. Szybko nauczyłem się jednak profesjonalizmu. Od furtki do klubu, kiedy przychodziłem na trening do tej samej furtki, kiedy wychodziłem, robiłem wszystko, by być najlepszym. Ale poza stadionem chciałem być już normalnym człowiekiem, bo wiedziałem, że powrócę do szarej rzeczywistości. Interesowałem się wszystkim, bo zdawałem sobie sprawę, że trzeba będzie poradzić sobie także po zakończeniu kariery.
W PZPN też nie ma dla pana miejsca. Kiedyś była chociaż Komisja Etyki.
Kiedy dostałem propozycję stanięcia na jej czele, natychmiast się zgodziłem. Nie mogłem patrzeć na rzeczywistość korupcyjną. Jako zawodnik nie wiedziałem nic, jako trener myślałem, że dziesięć procent meczów jest ustawionych, a prokuratorzy powiedzieli mi, że 99 procent. Czasami sprzedawano mecz za butelkę wódki, jakieś spotkania juniorów. Starałem się z tym walczyć, jak mogłem. Zacząłem głośno i dużo mówić o tym, co się dzieje, ale Michał Listkiewicz (ówczesny prezes PZPN - przyp. red.) powiedział coś o jednej czarnej owcy. No i dostał później stado zarażonych baranów. Stałem się persona non grata, bo jako jedyny w Polsce zacząłem walczyć z korupcją, jeszcze w 2012 roku, na pół roku przed Euro chciałem w PZPN wprowadzić zarząd komisaryczny. Nawet Donald Tusk się ze mnie śmiał. Powiedziałem, że nie będę oglądał meczów naszej kadry, bo się wstydzę, że nie potrafimy wykorzystać naszych możliwości, że mając tak świetnych graczy, gramy tak fatalnie. No i jak zajęliśmy zaszczytne czwarte miejsce w najsłabszej grupie turnieju, to politycy za bardzo nie wiedzieli, jak do mnie zagadać, tak im głupio było.
Chciał pan, by komisarzem został Zbigniew Boniek.
Tak. I 26 października 2012 roku, kiedy został prezesem, uważam za ważniejsze wydarzenie niż Euro, które organizowaliśmy. Zbyszek chciał mnie do PZPN, ale zaoferowałem swoją pomoc tylko w dotarciu do polityków. Mogę być nawet listonoszem Bońka. Nie po to walczyłem o dobry PZPN, żeby dostać tam pracę, działalność obecnego prezesa popieram w 200 procentach. Wreszcie nie wstydzimy się polskiej piłki, naszych działaczy. Na stadionach nie ma już wulgarnych śpiewów o PZPN, w takiej atmosferze trudno było przecież o sukcesy. Nie ma też afer, wszystkie sprawy są wyjaśniane błyskawicznie. Boniek powinien tylko pójść krok dalej i dostać się do Komitetu w UEFA. Rozmawiałem o tym nawet z jego żoną Wiesią, mówiła mi, że przecież wtedy nie miałby czasu na PZPN. I dobrze, niech zostawi naszą federację i idzie do Europy. Przecież tam warto mieć przedstawiciela, bo sprawy załatwia się przez lobbowanie. Euro 2012 nie załatwił nam Lato, tylko Hrihorij Surkis, który działał w UEFA.
Rozumiem, że kadencję Laty ocenia pan wyłącznie źle?
Jakieś taśmy zamiatano pod dywan, a przecież za takie przekręty idzie się do więzienia. Z Grześkiem, kiedy był prezesem, nie rozmawiałem ani razu, bo uważałem, że jego kadencja będzie największą kompromitacją w historii polskiej piłki. Jakby mi pan powiedział coś złego o Grześku jako piłkarzu, to bym panu oczy wydłubał, ale jako szef polskiego futbolu to był wstyd. Na selekcjonera wybrał Franka Smudę i było wielkie pośmiewisko. Kiedy Lato zrezygnował z kandydatury swojego kumpla Kasperczaka, byłem załamany. Heniek chciał jakieś drobne i premię za ćwierćfinał Euro, PZPN wybrał kiepskiego trenera z wysoką pensją.
Zostały panu w ogóle jakieś przyjaźnie z drużyny Górskiego?
Jak był pan Kazimierz, to dzwonił i jeździliśmy grać. Mówiłem mu, że już nie mam formy, a on: „Panie kolego, tu nie trzeba grać, tylko do fotografii się ustawić". No to jechałem, panu Górskiemu się nie odmawia. Teraz kontakt ze starymi kolegami mam już dużo rzadszy.
Z Robertem Gadochą się pan spotkał?
Nie podam mu ręki.
Za to, że wziął 15 tysięcy dolarów od Argentyńczyków za pokonanie Włochów i się z wami nie podzielił?
Jakbyśmy od Edwarda Gierka dostali po milionie dolarów za pokonanie Niemców w meczu we Frankfurcie, to i tak byśmy nie wygrali. Chyba że użylibyśmy banknotów do osuszenia boiska. 15 tysięcy dolarów w tamtym czasie to były tylko trzy wille na Żoliborzu. Robert je ukradł, ale mnie nawet nie o to chodzi. Zastanawiam się, jak on mógł spać. Przecież jakby go złapali, to dostałby dożywotnią dyskwalifikację. Musiał o tym myśleć, głowę miał zajętą, osłabił nas w czterech kolejnych meczach. Wie pan, ile goli na mundialu strzelił Lato?
Siedem.
Dobrze. A Szarmach?
Pięć.
Brawo. A Gadocha żadnego. W meczu z Niemcami sytuację sam na sam z Seppem Maierem też miał i jakoś nie wykorzystał.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95