„Wiadomości” TVP od kilku dni w materiałach o „Rzeczpospolitej” i jej redaktorze naczelnym Bogusławie Chrabocie, akcentują, że jest on „wnukiem żołnierza Armii Czerwonej”. Historię swego dziadka opisał w „Rzeczpospolitej” sam Chrabota dokładnie sześć lat temu. Przypominamy ten tekst z magazynu "Plus Minus" z lutego 2013 roku, by czytelnicy sami sobie wyrobili zdanie w tej sprawie.
Pewnie nigdy napięcia na linii pokoleń nie były aż tak gorące jak w epoce totalitaryzmów. Ojcowie szlachta, dzieci bolszewicy. Dziadkowie rabini, wnuki w bezpiece. Rodzice narodowcy, dzieci socjaliści. Ojciec i matka w KPP, synowie dysydenci. Ileż tego było, ile jest do dziś, choć wiek szaleństwa minął bezpowrotnie. Szczęśliwi, w których rodzinach trwała jakaś ciągłość idei; nie musieli się zmagać z buntem przeciwko rodzicom. A może nieszczęśliwi? Bo ów naturalny konflikt pokoleń nie miał dodatkowego ognia albo przynajmniej podpałki?
Nie wiem. Opowiem o swoim przypadku. Otóż mój dziadek od strony ojca, urodzony w roku 1900, a więc dokładnie rówieśnik swojego wieku, dorastał w lubelskich Bronowicach, dzielnicy dorożkarzy, drobnych rzemieślników i robotników fabrycznych. Pochodził, jak często w tamtych czasach, z wielodzietnej rodziny. Starsze rodzeństwo już na początku wieku emigrowało do Ameryki, młodsze wciąż biegało po lubelskich podwórkach. Gdyby spytać o ideową proweniencję owych podwórek tuż przed pierwszą wojną światową, to mieszały się na nich najróżniejsze idee, ale dominowała proletariacka czerwień.
Po rewolucji 1905 roku ludzie z Bronowic sprzyjali w większości socjalistom i raczkującej ciągle propagandzie komunistycznej. Jednym z bohaterów Bronowic był późniejszy PRL-owski święty Marian Buczek, człowiek tajemniczy, więzień polityczny o najdłuższym stażu więziennym w II RP, ale wcześniej socjalista i żołnierz Legionów. Dziadek Jan lewicowość wyniósł więc z najbliższego otoczenia. O poglądach jego ojca wiem niewiele. W 1919 roku na fali odzyskanej niepodległości zgłosił się z grupą swoich rówieśników do polskiego wojska. Coś tam komuś w lubelskim punkcie poborowym się poplątało, dla młodzieży nie było broni czy mundurów, nieopatrznie wysłano ich do domów, tylko po to, by chwilę później do tych samych drzwi załomotała żandarmeria ścigająca dezerterów; nikt tego nie rozplącze, koniec końców dziadek trafił jako więzień na lubelski zamek, a potem do karnej kompanii i na front.
Sowieci szli właśnie na Warszawę. Polska wschodnia płonęła. Drogi były pełne uciekinierów ze wschodu i tylko bolszewiccy szpiedzy szeptali o rychłym wyzwoleniu klasy robotniczej nad Wisłą. Karna kompania dziadka Jana trafiła pod sowiecki ogień gdzieś na wschodzie. Otoczyli ją konni Budionnego i kazali złożyć broń. Cóż mieli zrobić? Skapitulowali. Może nawet za bardzo dobrowolnie, bo bali się powrotu do lubelskiego więzienia, a i sołdaci, wszak armia światowego proletariatu, nie wydawali się bolszewickimi potworami z ludowej legendy. Iluzja szybko jednak roztopiła się jak kawałek stearyny. Polskich żołnierzyków z Lublina zapakowano do eszelonów i wysłano do Azji. Tam Bóg i Stalin zapomnieli o nich na zawsze.