Kto jeszcze pamięta, że w 2019 r. Jarosław Kaczyński zapowiedział narodowy lot na Księżyc? Obiecał tak radykalne podwyżki płacy minimalnej, że zabrzmiało to równie fantastycznie jak zapowiedź prezydenta Johna F. Kennedy'ego z maja 1961 r., że do końca lat 60. Amerykanie wylądują na satelicie Ziemi. Z tą różnicą, że w 1969 r. faktycznie tam dotarli, ale podwyżka minimalnej płacy do 3000 zł w 2021 r. i 4000 zł na koniec tej kadencji Sejmu na zawsze zostanie w sferze wyborczych bajek. Rząd PiS, który dotąd wyprzedzał żądania związków, spuścił z tonu i zaordynował właśnie, że w 2021 r. minimum wzrośnie z 2600 „tylko" do 2800 zł, co w kryzysie i tak jest trudne do przełknięcia dla drobnych, mniej efektywnych przedsiębiorców.

W pierwszej połowie XX w. zawzięcie dyskutowano na świecie, czy państwo w ogóle może, wymuszając minimalną płacę, ingerować w relacje między pracodawcą a pracownikiem. Teraz jesteśmy na innym etapie – nikt nie podważa samej instytucji minimum mającego zapewnić, że człowiek jest w stanie utrzymać się z pracy rąk. Polscy ekonomiści spierają się natomiast o tempo podwyżek, które politycy są skłonni obiecywać o tyle chętnie (przed PiS robiła to PO), że dają je z kieszeni pracodawców. Wielu uważa, że podnoszenie minimum zmusza firmy do usprawnień, wykorzystania automatyzacji. Przynosi więc korzyść w postaci większej efektywności firm i całej gospodarki, a w efekcie szybszego wzrostu PKB. Zresztą duże firmy już teraz płacą znacznie więcej niż małe.

Problem pojawia się, gdy politycy chcą podwyżek skokowych. Wtedy z dnia na dzień tracą zajęcie osoby wypracowujące najmniejszą wartość ekonomiczną. Stało się tak po wymuszeniu godzinowego minimum w branży ochroniarskiej, gdzie straciły zajęcie tysiące ochroniarzy drzemiących w rozmaitych stróżówkach za 6–7 zł na godzinę. Ich miejsce zajęły systemy zdalnego monitoringu, dzięki którym jeden ochroniarz nadzoruje wiele budynków, w razie potrzeby wysyłając na miejsce patrol.

Zbyt szybkie windowanie minimum zwiększa też zasięg szarej strefy – skłania małe firmy, niezdolne do tak forsownego marszu, do zatrudniania na część etatu i wypłacania reszty pod stołem. Alternatywą bywa plajta. Paradoks polega na tym, że dotyczy to słabiej rozwiniętych regionów kraju, które przeważnie są matecznikiem PiS nalegającego na szybszy wzrost minimum. Łatwo obiecać w kampanii wyborczej lot na Księżyc. Wykonać – znacznie trudniej.