Nazwa grupy jest nieprzypadkowa i wiąże się z anegdotą. Ośmiu braci grających na instrumentach dętych ćwiczyło sobie w najlepsze na peronie chicagowskiego dworca, a przypadkowy przechodzień zafascynował się ich brzmieniem na tyle mocno, by omijać kolejne pasujące mu pociągi. I tę „hipnozę” właśnie upamiętniono.
Niezwykłe? Owszem, ale nie dla tego specyficznego oktetu. Ojciec siedmiu członków grupy grał bowiem w zespole Sun Ra, największego oryginała na jazzowej scenie, mieszającego starożytną mistykę z fantastyką naukową. Utrzymującego nawet, że pochodzi z kosmosu. Od dziecka przyzwyczajeni byli więc do tego, by muzykę traktować niekonwencjonalnie. Głowa rodziny sięgała natomiast po oryginalne metody szkoleniowe, zmuszając ich do ćwiczeń wczesnym rankiem, jeszcze przed zajęciami szkolnymi.
Ostateczne szlify i tak nadała im ulica. Wyciągali też wnioski z zasłyszanych płyt. Czerpali zarówno z afrobeatowego transu Fela Kuti, jak i z discosoulowych doświadczeń Earth Wind & Fire. Ta otwartość pozwoliła im na współpracę z gwiazdami alternatywnego hip-hopu (Mos Def), ambitnego r’n’b (Erykah Badu), rocka w wersji funkującej (Flea z Red Hot Chili Peppers) i poszukującej (Damon Albarn z Blur i Gorillaz).
Muzycy HBE gotowi są grać zawsze i wszędzie, a organizatorzy tę uniwersalność odpowiednio wykorzystują. Trudno uwierzyć, że pomiędzy występy rozstrzelone między Francją, Anglią, Holandią a Finlandią udało się wcisnąć stolicę Polski.
Nasi operujący na pograniczu rapu i jazzu artyści mówią, że mamy do czynienia z fenomenem, jakiego próżno nad