W roku 1958 świat poznał Pelego. Kilkanaście lat później Brazylijczyk powiedział, że urodził się dla piłki, tak jak Beethoven dla muzyki, ale wtedy to było bardziej cudowne dziecko w stylu obwożonego po królewskich dworach małego Mozarta.
Przed mundialem w Szwecji 17-letniego Pelego znali rodzina i przyjaciele z miasta Santos. To, że trener Vicente Feola włączył go do kadry Brazylii na mistrzostwa świata, świadczyło o wielkim talencie chłopca, ale przecież takie talenty biegają boso po Copacabanie w ilościach hurtowych.
Udając się na mistrzostwa świata, Pele pierwszy raz wsiadł do samolotu, a kiedy po podróży przez Lizbonę, Rzym i Kopenhagę doleciał wreszcie do bazy Brazylii koło Göteborga, już wiedział, jak posługiwać się nożem i widelcem. I kiedy starszyzna drużyny po dwóch nieudanych meczach wymogła na trenerze wystawienie chłopca do pierwszej jedenastki, okazało się, że wszyscy byli akuszerami króla futbolu.
Dziś taka sytuacja jest już niemożliwa. Jeśli chłopiec trafia do pierwszej reprezentacji jakiegoś kraju, jest już powszechnie znany, a jego sława wykracza często poza granice ojczyzny. Przyczyn takiego stanu jest kilka. W czasach Pelego FIFA nie organizowała żadnego innego turnieju poza mistrzostwami świata. Dopiero 20 lat później odbyły się pierwsze MŚ do lat 20, a w roku 1985 – do lat 17.
Oprócz tego telewizja jest dziś wszechobecna, a ligę brazylijską czy argentyńską można oglądać w polskim domu. Menedżerowie piłkarzy, funkcja w czasach Pelego chałupnicza, mają dziś decydujący wpływ na piłkę. I jeśli w jakimś zakątku afrykańskiego lub południowoamerykańskiego kontynentu pojawi się chłopiec grający lepiej od rówieśników, można mieć pewność, że za chwilę jakiś obrotny menedżer zacznie go obwozić po najlepszych klubach, przedstawiając jako kolejne wcielenie Pelego i Maradony.