W polskiej polityce przekroczona została czerwona linia. Przeciwnicy polityczni już nie tratują się nawzajem jak oponenci, lecz jak wrogowie. I jako wrogów nie zawahają się wtrącić ich do więzienia. Wprowadza to do naszego życia publicznego elementy znane do tej pory jedynie z obserwacji tego, co się działo na Ukrainie czy w Rosji.
III RP przyzwyczaiła nas do tego, że za teatralnymi gestami i operowymi pozami, których nie szczędzili nam partyjni oponenci, skrywała się niepisana umowa, że nie robi się sobie nawzajem zbytniej krzywdy. Owszem, postsolidarnościowcy wyzywali postkomunistów, ale potem szli z nimi na wódkę lub kawę. AWS-owcy odgrażali się SLD-owcom, ale nie pałali do nich nienawiścią i chętnie wchodzili z nimi w partyjne dile. Można było z trybuny sejmowej perorować o sprzedawczykach i złodziejach, ale polskie więzienia nie zapełniały się posłami i senatorami. Trafiali do nich jedynie prawdziwi przestępcy i aferzyści. I to nie w wyniku decyzji politycznych, ale w efekcie działań policji i służb odpowiedzialnych za zwalczanie korupcji.