Pani Wanda Koryzna, słuchaczka Uniwersytetu III Wieku, to najstarsza uczestniczka zajęć Stowarzyszenia Taoistycznego Tai-Chi przy ul. Miedzianej. Ma 83 lata, a energii więcej niż niejeden nastolatek. – O tym, że w ogóle istnieje coś takiego jak tai–chi, usłyszałam od koleżanki – mówi pani Wanda, poprawiając upięte w kok włosy. – Zaciekawiła mnie jej opowieść, więc pewnego dnia sama postanowiłam się przekonać, czym jest ta sztuka.
Od tego czasu minęły dwa lata. Pani Wanda, tak samo jak trzykrotnie młodszy od niej Radek Węglarz, nie od razu się zaraziła hobby koleżanki. – Przekonałam się do tych ćwiczeń, dopiero gdy po kilku miesiącach poczułam, że nie tylko mnie odprężają, lecz też wyraźnie wpływają na poprawę mojego zdrowia – mówi.
– A ja przyszedłem tu po prostu z ciekawości – tłumaczy Węglarz, który na co dzień pracuje jako nauczyciel wychowania fizycznego. – To było jeszcze na studiach. Chciałem zasmakować nowego sportu. Ta ciekawość z czasem przerodziła się w pasję. Po dwóch latach chłopak zyskał stopień instruktora, a dziś prowadzi zajęcia z początkującymi i uczy kolejnych trenerów.
– To jest trochę tak, jak ze sztuką chodzenia – mówi Agnieszka Rosłan, instruktorka, członkini zarządu stowarzyszenia. – Wszyscy mogą ją opanować. To nic, że każdy chodzi inaczej. Grunt, żeby wciąż doskonalić każdy krok.
W tai-chi przez cały czas trzeba pogłębiać wiedzę. Już od pierwszych zajęć ćwiczący poznają kroki tak zwanego ciągu. To 108 ruchów układających się w płynną sekwencję. Można ją opanować już po trzech – czterech miesiącach. Potem już tylko się je powtarza – za każdym razem dokładniej, pełniej. Poznane figury razem tworzą płynny ruch przypominający taniec. Każda z tych figur ma swoją tradycyjną nazwę. – Nadał je, a właściwie przetłumaczył, pierwszy polski mistrz, który z tai-chi zetknął się w Kanadzie – tłumaczy Rosłan. – Gdy wrócił do kraju, zaszczepił je na naszym gruncie.