Stare koszmary Hiszpanów wróciły. Ubrane tym razem na biało-czerwono, nie oddające ani metra boiska za darmo, nie potrafiące przyjąć do wiadomości, że komuś się coś w futbolu należy tylko dlatego, że jest artystą i wszyscy go przez ostatnie lata nosili na rękach.
Szwajcarzy niszczyli w Durbanie hiszpańską pewność siebie metodycznie. Wślizg po wślizgu, starcie po starciu, aż do 52. minuty, gdy nic już z dumy i spokoju mistrzów Europy nie zostało. Wtedy jedynego gola meczu strzelił Gelson Fernandes. Piłkarz, który dotychczas kojarzył się z tym wszystkim w futbolu, czym nie jest Hiszpania. Z wyrzeczeniem się tego co efektowne, aby nie narażać drużyny na żadne ryzyko, z prozą i harówką która z zasady musi przejść niezauważona, bo po oddaleniu niebezpieczeństwa trzeba podać piłkę do najbliższego kolegi.
Gdy trener każe, jak przeciw Hiszpanom, zagrać z lewej strony, a nie w środku, tacy piłkarze nie dyskutują. I czasami za wierną służbę można się doczekać takiej nagrody jak wczoraj w Durbanie, gdzie Fernandes, maratończyk urodzony na Wyspach Zielonego Przylądka, żołnierz szwajcarskiego futbolu, wskoczył z cienia na najważniejszą scenę.
Gol, który mistrzów Europy sprowadził na ziemię zdarzył się wtedy, gdy Hiszpania, coraz bardziej zirytowana, że piłka nie chce wpaść do bramki, ruszyła do przodu nie oglądając się za siebie.
Po dalekim podaniu Eren Derdiyok wpadł w pole karne, Iker Casillas nie potrafił go zatrzymać inaczej niż faulem, ale piłka potoczyła się dalej, biegł do niej Fernandes i sędzia nie przerwał gry. Szwajcarowi rzucił się pod nogi Gerard Pique, rozciął sobie przy tym skórę na skroni, ale drogi do bramki nie zasłonił.