Przestrzeń jest odbiciem naszej tożsamości, a kształt krajobrazu pochodną cywilizacyjnego poziomu społeczeństwa. Jeśli ktoś w to wierzy, to z ciężkim sercem przychodzi mu pisać o polskiej przestrzeni: o chaosie, wszechobecnej pleśni reklam, dominacji ogrodzeń i zamkniętych osiedli, drenowaniu historycznych centrów metropolii z tradycyjnych miejskich funkcji i mieszkańców, bezkształcie suburbanizacji...
Coraz trudniej o diagnozę przyczyn każdego z tych zjawisk. Czy to konsekwencja obiektywnych trendów? Pochodna zaniechania przez państwo jego regulacyjnej funkcji? Wynik nieudolności lokalnych władz? A może najzwyklejsza korupcja albo prostactwo?
Degradacja krajobrazu kulturowego naszych miast i wsi dokonuje się przy obojętności większości Polaków, braku zainteresowania wiodących mediów i niechęci elit politycznych do wprowadzenia jakichkolwiek nowych regulacji. Właśnie zbiera swoje żniwo przekonanie, że zagospodarowanie przestrzenne jest domeną wolności, swobodnej gry sił rynkowych i pochodną prawa własności. Zlikwidowano w ostatnich czasach nawet zawód urbanisty. O miastach nie dyskutują zresztą już dziś urbaniści – ciężar debaty wyraźnie przesunął się w stronę środowisk miejskich aktywistów. Jestem pełen uznania dla ich zaangażowania, ale nie wierzę, że są oni w stanie sprostać wyzwaniom stojącym przed miastami.
Poprawa jakości otoczenia wymaga zasadniczych zmian w systemie myślenia o gospodarce przestrzennej i podjęcia znacznego trudu legislacyjnego. To regulacje są bowiem warunkiem koniecznym, choć na pewno niewystarczającym. Wywołują sprzężenie zwrotne z naszymi wartościami i postawami, a w konsekwencji – decyzjami i działaniami, które znajdują następnie odbicie w otoczeniu.
Zmiany powinny objąć m.in.: