Nowojorska gazeta „Daily News” opatrzyła zdjęcie 57-letniego siwiejącego Chesleya Sullenbergera podpisem „Bohater Hudsonu”, a burmistrz Michael Bloomberg osobiście podziękował mu za „mistrzowskie lądowanie na rzece”.
Według wstępnych ustaleń samolot zderzył się ze stadem gęsi kanadyjskich, co doprowadziło do uszkodzenia obu silników. – Co roku dochodzi do tysięcy zderzeń samolotów z ptakami. Dopiero gdy większy ptak wpadnie do silnika, może go uszkodzić. Niezwykle rzadko się zdarza, by ptaki wpadły do obu silników naraz – tłumaczy „Rz” brytyjski pilot Kieran Daly, szef pisma „Flight International”.
Eksperci są zgodni, że Sullenberger, znany wśród przyjaciół jako Sully, podjął jedyną słuszną decyzję. Zrezygnował z lądowania na najbliższym lotnisku w Teterboro, co mogło się skończyć katastrofą, i – wykorzystując dobrą widoczność – spróbował wodowania na rzece Hudson. Musiał się przy tym wykazać wielką precyzją, przelatując kilkadziesiąt metrów nad mostem łączącym Manhattan z New Jersey.
– To był manewr, którego nie da się przećwiczyć ani przewidzieć jego konsekwencji. Samolot podchodzi do lądowania z prędkością 250 km/h. Tylko dzięki temu, że powierzchnia rzeki była gładka, a pilot bezbłędnie posadził maszynę, żaden z silników nie zaczepił o powierzchnię wody, co mogłoby się zakończyć tragedią – mówi „Rz” kapitan Marek Szufa, który lata boeingiem 767 na trasie Warszawa – Chicago.
Jego zdaniem pilot musiał podjąć kilka decyzji, od których zależało nie tylko życie załogi i pasażerów, ale także ludzi na ziemi. – Do awarii doszło jakieś 1000 metrów nad ziemią. Pilot miał więc najwyżej dwie, trzy minuty na przeprowadzenie tej skomplikowanej operacji – mówi kapitan Szufa.