Gdy w marcu doszło w Lhasie do największych od 20 lat protestów w Tybecie, mówił o nich cały świat. Chińczycy krwawo je zdławili i odcięli region od świata. – Informacji z Tybetu jest bardzo mało, a te, które otrzymujemy, tworzą przerażający obraz arbitralnych aresztowań i łamania praw zatrzymanych – stwierdza Sam Zarifi, dyrektor ds. Azji i Pacyfiku w Amnesty International.
Wczoraj jego organizacja wezwała Chiny do wyjaśnienia, jaki jest los ponad 1000 aresztowanych Tybetańczyków. Przypomniała też o surowych represjach wobec protybetańskich działaczy.
Chiny zabroniły Tybetańczykom kontaktu z zagranicznymi dziennikarzami pod groźbą kary więzienia. „Rz” spróbowała jednak ustalić, co dzieje się w Tybecie. – Nie ma tygodnia, by w różnych miastach lub wsiach nie było protestów – mówi nam Chope Paljor Tsering, minister tybetańskiego rządu na uchodźstwie. Demonstranci są aresztowani, torturowani, a czasem zabijani po szybkich procesach. – Oni wiedzą, co ich czeka, ale są tak sfrustrowani, że nie wiedzą, czy przypadkiem nie lepiej zginąć, niż dalej tak żyć – podkreśla.
38-letnia Neichung, matka czworga dzieci, wzięła udział w proteście przeciw represjom w Tybecie w prowincji Syczuan.
– Niosła portret Dalajlamy i skandowała protybetańskie hasła. Została aresztowana 18 marca. Trafiła do więzienia w Ngawie, gdzie brutalnie ją przesłuchiwano. Śledczy stali się jeszcze brutalniejsi, gdy Neichung odmówiła podpisania dokumentu potępiającego Dalajlamę i podeptania jego portretu – opowiada „Rz” tybetański aktywista praw człowieka, który z obawy o życie swoje i swej rodziny prosi o anonimowość. 17 kwietnia rano została przywieziona do domu. Nie była w stanie sama stać choćby przez sekundę. Gdy rodzina Neichung próbowała zabrać ją do szpitala, została zatrzymana przez policję, która zabroniła szukania pomocy lekarza. Zmarła wieczorem.